
Prosta, popowa, nudna i powtarzalna czy radosna, taneczna i szczęśliwa? Czy ze swoim nowym wydawnictwiem, Ellie wymknęła się łatce oczekiwań na Halcyon 2.0? A może wcale nie musiała niczego udowadniać? Wydawałoby się, że nad albumem od początku wisiało pewnego rodzaju fatum – chociażby w postaci dwukrotnego przekładania daty premiery. Co prezentuje nam Higher Than Heaven i czy faktycznie udało wznieść się ponad tytułowe niebo?
Zacznijmy od tego, że fanką twórczości Ellie jestem od bardzo dawna. Daleko mi do obozu czekania na “drugi Halcyon” chociaż szczerze muszę przyznać, że z miłą chęcią przygarnęłabym coś na ten kształt. Owszem, Brightest Blue miało w sobie pierwiastek tego mrocznego klimatu, niepokoju, zarówno delikatnych jak i mocnych brzmień. Podobał mi się również koncept podzielenia albumu na dwie części – zepchniecie tych nieco bardziej popowych tchnień na część drugą. Myślę, że to był właśnie w pewnym sensie ukłon w stronę Halcyon. Czy udany? Nie do końca, bo osobiście był to u mnie najmniej obsłuchany album. Być może kluczowy był tu okres pandemii, gdzie ciężko było promować nowe wydawnictwa. Niemniej jednak ogromny szacunek za nie wycofanie się z planu i mimo wszystko wydanie materiału. Może to pora na ponowne odkrycie Brightest Blue?
Jak czytamy w wypowiedzi dla Apple Music, to właśnie pandemia mocno wpłynęła na temat i styl nowego Higher Than Heaven. Artystka chciała dać swoim fanom chwilę wytchnienia, dlatego właśnie nowy materiał jest tak taneczny, przebojowy i wesoły. Nie sposób znaleźć tam smutnego tematu przewodniego. Od samego początku gdy wchodzimy w Midnight Nights kończymy na przebojowym All By Myself. Nie ma tu miejsca na spokojną balladę czy brzdękanie na pianinie. Teksty są w większości o miłości czy radości – ale absolutnie nie ma się tutaj czemu dziwić, skoro Ellie jest w szczęśliwym związku i spełnia się jako matka dwuletniego Alexa.
Jako pierwszy singiel z albumu dał nam się poznać przebojowy Easy Lover (ft. Big Sean) a niedługo później odkopane zza grobu All By Myself. Jeśli mam być szczera, nie spodobał mi się w tamtym momencie kierunek w którym zaczęło to iść. Zwyczajnie – bałam się powrotu do łatki “przebojowej i przewidywalnej Ellie“, nagrywającej hity do radia, której nie stać na nic więcej. Na szczęście, niedługo miał ukazać się singiel Let It Die. I tu zapaliła mi się czerwona lampka, bo już kiedyś taki tytuł w wykonaniu Ellie słyszałam. Było to za czasów Delirium, gdy wypłynęło kilka unreleased songs, odrzutów z albumu. Pojawiła mi się wtedy kolejna lampka, bo przez moment ucieszyłam się, że jest szansa na wydanie studyjne, oficjalne, świetnego Kingdom. Jednak gdy odsłuchałam piosenkę, okazało się, że to całkiem inny tekst i melodia. Nadal – najlepszy ze wszystkich wówczas wydanych, ale jednak inny. Cóż, marzenie ściętej głowy.
Przedpremierowo mogliśmy usłyszeć jeszcze dwa single Like A Saviour i By The End Of The Night oraz utwory Midnight Dreams, Love Goes On, Higher Than Heaven i Cure For Love. Wyraźnie widać było już w jakim kierunku zmierza ten album – coś w kierunku lat 80. Obrazka dopełniło Miracle (czyli trzeci wspólny utwór z Calvinem Harrisem) – które finalnie nie znalazło się na albumie. Tutaj już stuprocentowo “ejtisy”.
Z albumu bije radość, miłość, energia i wolność. Jest to album dobry, ale niestety z wielkim bólem stwierdzam, że nie zaprezentował nam niczego odkrywczego. Jeśli miałam wznieść się ponad niebo, osobiście – udało mi się wznieść – do niego. Czy przesłucham go i odłożę na półkę? Nie – bo po kilku przesłuchaniach przyłapałam się na tym, że buja. Krążek jest spójny, naładowany pozytywnym wydźwiękiem, chociaż momentami wieje tutaj małą różnorodnością.
Podsumowując – jeśli zapytacie mnie o najmocniejsze strony to wskażę zdecydowanie By The End Of The Night, Midnight Dreams, Like A Saviour, Easy Lover (ft. Big Sean), Higher Than Heaven (dedykuję to tym czarującym górom w refrenie), Tastes Like You i Better Man. Najsłabsze momenty to nijakie Just For You, How Long i Love Goes On. Widzę w tym jakieś zaczepne punkty do niektórych sprawdzonych momentów z Delirium, ale jakby… zabrano temu moc. Brak chociażby – takich zwrotów akcji jak w We Can’t Move To This, chwytającego za serce Holding On For Life, czy punktów gitarowych pomiędzy wkładkami “beatów” jak w Devotion. A tak już kompletnie zestawiając go na tle wszystkich albumów Ellie (przepraszam), umieściłabym go na równi z Brightest Blue, gdzieś pomiędzy trzecim a ostatnim miejscem. Mimo wszystko – nadal wierzę w jej możliwości i będę czekać cierpliwie na coś z górnej półki – jak Halcyon czy Delirium. Dzisiaj Higher Than Heaven dostanie ode mnie mocną siódemkę. I szczere podziękowania – bo przez kolejny tydzień (może dwa) katowane będzie Lights/Halcyon/Delirium. Last.fm strzeż się.
Moja ocena – 7/10