NewsroomRecenzje

Zesłany z niebios by zachwycać i śmieszyć – recenzja “Broken By Desire to Be Heavenly Sent” Lewisa Capaldiego

Pojawił się znikąd i zachwycił momentalnie. Nie potrzebował wiele by zgromadzić sobie grono pierwszych, wiernych fanów. Smutas czy śmieszek – wiele osób nie może do dzisiaj zdecydować się, do jakiej kategorii go zaliczyć – bo choć większość jego piosenek jest dosyć smutna, poza śpiewaniem możemy ujrzeć jego drugą stronę. Teraz nadszedł czas sprawdzianu – drugiej płyty – jak mu poszło? Czytajcie!

Pierwszym i zdecydowanie do tej pory największym hitem, który wybuchł bardzo niespodziewanie pozostaje Someone You Loved. Utwór pochodzi z EPki Breach, którą poprzedzało Bloom. Pierwsze utwory wydał w 2017 i szczęśliwie należę do tego grona, które miało szansę obserwować jego wzrost od samych początków. A te łatwe nie były, bo chociaż przepiękne Fade czy Bruises zachwycało od pierwszych nut i oczarowywało charakterystycznym głosem – to cały czas brakowało iskierki. Pojawiła się we wspomnianym Someone You Loved, które poza tym, że łamało głowę to jeszcze teledyskiem dodatkowo rozrywało serce. Dosłownie, serce. Pierwszy klip, wydany przy współpracy z Live Life Give Life opowiadał piękną historię o transplantacji serca. Chwilę później singiel Hold Me While You Wait, Grace i otrzymaliśmy pierwszy album długogrający – Divinely Uninspired To A Hellish Extent.

Po premierze pierwszego albumu Lewis ruszył w trasy promujące, gdzie ograł świetnie swój album, dał się poznać szerszej publiczności jako śmieszny smutas i rozkochał w sobie całą Europę. Niedługo później otrzymaliśmy jeszcze rozszerzenie albumu z trzema utworami z których jeden – Before You Go, stał się radiowym i dosyć popularnym singlem. I zapadła cisza. W sumie – na dobre dwa lata Lewis ucichł, by powrócić w wielkim stylu. Pojawiły się bannery prezentujące go w samej bieliźnie i cytujące jego nadchodzący singiel Forget Me. Wiele osób od razu podchwyciło, bo z takich właśnie akcji Lewis zasłynął – ogromem dystansu do siebie. Jak się później okazało, było to elementem teledysku, który stanowił 1:1 kopię Club Tropicana zespołu Wham! Jeśli jeszcze nie widzieliście tego porównania to polecam wyszukać “Lewis Capaldi vs Wham” i… podziwiać kreatywność.

Drugim i trzecim singlem – już klasycznie w łamiącym nas stylu – było Pointless oraz Wish You The Best. Utwory pozornie wesołe, lecz po wsłuchaniu się w tekst, nie sposób nie utożsamić się z przepięknymi tekstami. To właśnie one (poza charakterystycznym głosem i śmieszkowym charakterem) są jego największą wartością. I na drugim albumie Lewis zdecydowanie pozostaje starym, dobrym Capaldim. Mamy wzruszające teksty, mamy pokazywanie możliwości wokalnych – jeszcze mocniejsze i bardziej wyraziste niż w debiucie. Zrobił w sumie to, czego oczekiwałam – a nawet więcej, bo w utworach np. Any Kind Of Love, How This Ends czy The Pretender mocno wywindował swoje wysokie partie. Czy poczynił proges względem pierwszych utworów? Jeśli mam być szczera, to nie zauważam tego jakoś szczególnie, ale chyba nigdy nie wątpiłam w jego możliwości i nie odczuwałam potrzeby udowadniania czegokolwiek. Czy oczekuję więcej? Nie, bo obawiam się, że to byłoby już przegięcie w drugą stronę – tak jak w przypadku kilku utworów Imagine Dragons na albumie Mercury Act I, które momentami są po prostu asłuchalne, ze względu na zbyt agresywne wokale.

Większość albumu to spokojne, smutne ballady ale tak jak w przypadku debiutu (tam było to Hollywood) znalazło się miejsce na jeden banger z prawdziwego zdarzenia – mamy tu świetne Heavenly Kind Of State Of Mind. A propos – Lewis jest również mistrzem niesamowitych tytułów piosenek i albumów. Divinely Unispired To A Hellish Extent? Broken By Desire To Be Heavenly Sent? Ciekawa jestem czy z czasem złoży się to w jakąś wspólną całość, tak jak chociażby w przypadku Sheeranowych znaków matematycznych.

Wydaje mi się, że nie potrafię znaleźć słabego punktu w tym krążku. Są tu poruszane przeróżne tematy, krążące wokół miłości. Uważam, że jeśli mamy jakiś niepisany sprawdzian drugiej płyty dla artysty – to Lewis zdał go wzorowo. Pokazał progres swoich umiejętności wokalnych, dorzucił nam kolejne ballady do płakania nocą w aucie, zaprezentował kilka weselszych bagerów takich jak Forget Me czy Heavenly Kind Of State Of Mind i wszystko w swoim sprawdzonym stylu. W tym sprawdzonym schemacie nie ma jednak nudy, bo każdy z utworów prezentuje w sobie czarującą iskrę Lewisa. Do tego okraszone świetnymi aranżami na żywo – które mogliśmy zobaczyć zeszłego lata w Krakowie czy ostatniej zimy w lutym na Torwarze. Szkoda tylko, że trasa była zrobiona tak długo przed premierą, kiedy jeszcze nie znaliśmy wiele utworów. Mam jednak nadzieję, że to dobry zwiastun, że będzie jeszcze niejedna okazja by zobaczyć się w Polsce czy na solowym koncercie czy na jakimś festiwalu.

Moja ocena – 9.5/10