Fot. Izabela Urbaniak
Ostatnimi czasy trudniej jest nazywać emocje. Ambiwalentne myśli analizują teraźniejszość, przyszłość ogarniają niepokoje, a przeszłość drażni sumienie. Szczęśliwie zespół Heima wyciąga pomocną dłoń i w debiutanckiej płycie zamyka dawkę oczyszczenia, wrażliwości i ciepła, jakiej od dawna pragnęłam doświadczyć. Zapomnijcie o wszystkim, co złe. Witajcie „W domu”.
Łódzki zespół Heima zadebiutował swoim pełno grającym materiałem 16 lutego 2022 roku. Płyta „W domu” jest zapisem twórczości formacji od początku istnienia, a zarazem zbiorem przemyśleń wszelakich, które wybrzmiewają w 12 opowieściach. Krążek powstał w kolaboracji z producentem Pawłem Cieślakiem i ukazał się nakładem wydawnictwa AGORA.
Otwierający utwór skrada serce już w pierwszych chwilach, wraz z wybrzmieniem ciepłego basu Macieja Gutowskiego i unikatowej barwy wokalistki. Delikatna melodia gitary kołysze słuchacza, a perkusja z początku nieśmiało, acz pięknie dopełnia całości. Zauroczenie „Luną” jeszcze silniej objawia się w refrenie za sprawą wokaliz i wersów: Księżyc głaszcze moją twarz/Szepce słowa, których nie zna świat. Nie sposób zapomnieć echa, ciągnącego się na kilometry po wyśpiewanym: efekt motyla i tak przyjemnej dla ucha przestrzeni w scenie dźwiękowej. Urzekająca kompozycja, zarówno pod względem instrumentalnym jak i lirycznym, a co najważniejsze — bardzo spójna i mocna propozycja na otwarcie debiutanckiego krążka. Heima wita nas wszystkim, co w ich twórczości najlepsze i utrzymuje poziom naprawdę długo.
W „Echo”głos Olgi Stolarek oczarowuje, jednak przekaz, jaki niesie, nie jest równie miły dla ucha. Utwór z goryczą traktuje o syfie i skwarze, jaki zostawiamy w świecie dla kolejnych pokoleń. Szczególnie uderzające i bliskie mi są słowa: Jeszcze trochę pożyć bym chciała/Mamy dopiero 20 lat. Liryczne niepokoje okala bardzo spokojna oprawa muzyczna, w której prym wiedzie ciepło partii Pawła Pałygi. Notabene jest to moja najulubieńsza melodia gitary na całym krążku. Zachwycające jest też brzmienie i siła trąbki Pawła Miętusa w wieńczącej części utworu.
O „Nie spotkamy się” można opowiadać w wielu superlatywach. Przede wszystkim wybrzmiewa tu fenomenalna relacja rytmiczna między perkusją a klawiszem. Charakter partii Mariusza Słowika praktycznie buduje ten utwór i nadaje mu świeżości. Pod tym względem albumowa trójka góruje nad pozostałymi utworami z płyty i zapewnia jej miejsce wśród moich ulubieńców, zaraz obok „Luny” i „Monologu”. Nie można też przejść obojętnie obok cudownych przeplatanek głosów Olgi i Patryka Pietrzaka, którzy tak naturalnie rozmijają się tekstowo i zaraz łączą wokalnie, że utonęłam bez reszty w tym wykonie.
„Sen” ponownie zagrywa silną kartę sekcji dętej, która tworzy ten utwór, nadaje kolorytu i energii. Jednak na tym etapie albumu wkrada się taka niechciana nutka przewidywalności. Przeładowane miłymi i zaskakującymi akcentami utwory poprzedzające, wchodzą w znaczny kontrast z bezpieczniejszymi kompozycjami. W efekcie „Sen”, „Cicho tonę” i „Zamknij Oczy” nie są już tak angażujące. Znajdą się tu oczywiście elementy zapadające w pamięć, jak choćby oniryczny, instrumentalny refren „Snu”, czy outro „Zamknij oczy” z kotami czarnymi jak śmierć, refleksyjnym pianinem i pięknymi chórkami.
Jak już wcześniej wspomniałam, „Monolog” to zdecydowanie utwór bliski mojemu serduszku. Od pierwszego usłyszenia zakochałam się w energetycznym, choć gorzkim refrenie. Potem utopiłam się w mocy bębnów i brzmieniu gitar. Podobnie związałam się z echem wokalu na „Halo!” i płynącym z niego efekcie wyłaniania się wokalistki z muzycznej przestrzeni, niczym to słońce zza chmur. Tutaj należy złożyć pokłon prostocie warstwy tekstowej, która tak dosadnie komentuje rzeczywistość i tak niewymuszenie oddaje nadzieje wielu spośród nas. W końcu warto wierzyć, że:
Jeszcze kiedyś będzie pięknie
Będziesz kochać kogo chcesz
Niebo stanie się niebieskie
Słońce z chmur wyłoni się
Nadzieja brzmi dalej dzięki marzycielskiej wizji utopijnego „Gdziekolwiek”. Heima maluje obraz miejsca wolnego od zgiełku, miejsca spokoju duszy i ciała, miejsca, które jest nam bardzo odległe. Ten obraz brzmi równie mistycznie, bo zespół sięga po septymowe i molowe akcenty w refrenie, a wokalistka odsłania hipnotyzujące, ciemniejsze oblicza swojej barwy.
Hipnoza doczekała się kontynuacji w utworze „Milion głupich min”. Tutaj jednak, zamiast stricte wizyjnych przeżyć, doświadczyć można synestezji na ogromną skalę. Tekst pobudza wszystkie zmysły, a senna, leniwa warstwa instrumentalna okrywa całość tajemnicą. Czuć tu delikatny dotyk, dreszcze, zapach rosy i rozwiane włosy. Słychać szum zbóż i leśnych drzew. Rysuje się kształt tej jednej, wyjątkowej osoby, która koi sny. Bezdyskusyjnie najlepszy tekst tego albumu i najlepsza recepta na wieczorne wyciszenie.
Im bliżej końca albumu, tym spokojniej. „Lęki” przyjemnie mrowią basem i falsetami. Zwalnia też perkusja, a gitarzysta wybija senne, długo trwające akordy. W tle pięknie przygrywają instrumenty smyczkowe i trwa względny spokój. Do momentu, aż w połowie „Nasz koniec” dołączyły ostre, charczące synthy. W ich towarzystwie wybrzmiewają ostatnie powtórzenia: ja tonę i album się urywa. Do tej pory nie potrafię przekonać się do zakończenia „W domu”, które pozostawiło we mnie uczucia niepewności, zmieszania i wybiło z rytmu na sam koniec odsłuchu.
Z pełną odpowiedzialnością mogę jednak stwierdzić, że to finałowe skonfundowanie nie odejmuje uroku całej płycie. Debiutu zespołu Heima słucha się z niemałą przyjemnością. Teksty piosenek są angażujące i cechują się niezwykłą wrażliwością. Muzyka przyciąga i przypomina o sobie jeszcze długo po przesłuchaniu całego krążka. Od całokształtu bije ciepło i pasja. Jeśli więc poszukujecie płyty na długie, spokojne wieczory, płyty „do rany przyłóż”, która koi myśli i daje poczucie, że nie jesteśmy sami w naszych codziennych niepokojach — koniecznie sięgnijcie po album „W domu”.