Fot. Materiały Redakcyjne
Kariera zespołu Badflower rozwija się w zawrotnym tempie – to fakt niepodważalny. Należę zapewne do tego elitarnego grona, które kojarzą ich, gdy mieli na koncie… 3 utwory na krzyż i absolutnie nikt nie wiedział, kim są. Rozwijali się wtedy u boku zespołu The Veronicas, przez prywatne relacje lidera z wokalistką tego duetu. Od samego początku bił od nich spory potencjał i wiedziałam, że to dopiero początek. Natomiast nie spodziewałam się, że szturmem podbiją nie tylko swój rodzimy kraj, ale także Europę.
Przeszło trzy lata miałam przyjemność usłyszeć Badflower na żywo w jednym z berlińskich klubów, który zmieścił około setkę ludzi, a co najlepsze: lwia część z nich była z Polski. Nie zdawałam sobie do końca sprawy, jak wiele zmieniły w karierze zespołu ostatnie 3 lata. W końcu mają już na koncie aż dwa studyjne długogrające krążki. Tym bardziej zszokowało mnie ogłoszenie, że przyjadą na solowy koncert w Polski, przecież jak to możliwe, skoro nawet w Berlinie tak niewiele osób się pojawiło? Ku mojemu zaskoczeniu – klub Niebo pękał w szwach, fani kolejkowali przed nim od rana w nadziei o zajęcie najlepszego miejsca pod sceną. Zgromadzona publiczność doskonale wiedziała na czyim koncercie się znajduje, i dumnie wyśpiewywała, zdzierając przy tym swoje gardła, każdy z utworów.
Show amerykańskiego zespołu nie mogło zacząć się lepiej niż od ich energicznego utworu “Fukboi” z najnowszej płyty “This is how the world ends”. Tym sposobem od pierwszej sekundy wejścia na scenę udało im się porwać publikę i zachęcić do żwawej zabawy.
Setlista koncertu była skomponowana w doskonały sposób. Zawierała w sobie część utworów z promowanego obecnie albumu, ale nie zabrakło także piosenek z ich debiutu, czy też znanych mi dobrze: “Animal”, “Soap” oraz “Move Me” – czyli utworów, z którymi stawiali swoje pierwsze kroki w branży muzycznej.
Badflower to zespół, który radzi sobie dobrze niemal z każdym muzycznym eksperymentem i chętnie udowadniają to na żywo. W ich utworach przeważa brzmienie gitar, przeplatane zadziornym wokalem Josha Katza, który chętnie skłania się ku screamo, ale nie brakuje w tym wszystkim np. wstawek raperskich – tutaj doskonałym przykładem jest utwór “Stalker” – na które również pozytywnie reagowali słuchacze.
To, co bardzo podobało mi się na koncercie to przede wszystkim dwa aspekty: pełne skupienie na przekazywaniu emocji poprzez muzykę, bez zbędnych bajerów oraz niesamowity i bliski kontakt z publicznością.
Skupiając się na warstwie muzycznej: Josh, to nie tylko lider, czy wokalista zespołu, ale przede wszystkim – autor tekstów piosenek oraz producent ostatniej płyty. Stąd też obserwując go na scenie, miałam wrażenie, że każdym wyśpiewanym słowem, czy szarpnięciem za strunę gitary, z którą się nie rozstawał, próbował publiczności dać cząstkę siebie. W tym wszystkim nie stawiał murów, dzięki czemu mogliśmy być świadkami różnych rozmów artysty versus fanów, a dodatkowo podczas utworu “Animal” Josh postanowił zaprosić jedną osobę z publiki, która na moment chwyciła w dłoń jego prywatną gitarę i mogła poczuć się jak pełnoprawny członek grupy. To nie jedyna tego typu chwila, która miała miejsce podczas tego wydarzenia. Josh Katz, pokazując, że absolutnie nie stawia żadnych barier, postanowił wraz ze swoim instrumentem wejść w środek świetnie bawiącej się publiki i tym samym nawiązać jeszcze bliższą więź ze słuchaczami.
Koncerty to jeden z tych elementów, które uwielbiam i na które uczęszczam często. Bazując więc na swoim doświadczeniu, mogę z czystym sumieniem powiedzieć, że Badflower daje jedne z najlepszych koncertów, jeśli chodzi o artystów z gatunku pop-rocka. Myślę, że nie tylko ja wyszłam z klubu Niebo ze sporym niedosytem i pewnego rodzaju smutkiem, nie mając pojęcia, kiedy będzie jeszcze okazja na tego typu muzyczne spotkanie i na dodatek, ponownie w naszym kraju, a nie u sąsiadów.
Josh Katz swoją energią potrafi trafić prosto w serce słuchacza, co jest niesamowitym darem. Zarówno słysząc depresyjne “Move Me”, czy szalone i nieobliczalne “Girlfriend”, otrzymujemy sporą dawkę energii, która spełnia wszelkie oczekiwania wobec wykonu na żywo. Jeśli słuchacz wciąż po koncercie śpiewa setlistę z danego wieczoru to jedno jest pewne: artysta dał genialne show, o którym ciężko będzie zapomnieć – i chwała mu za to. Zaciskam wiec mocno kciuki, puszczam lekko oczko do Winiary Bookings i w myślach patrzę w kierunku ponownego zaproszenia zespołu Badflower do naszego kraju.