Najbardziej wyczekiwany album “The Life Of a Showgirl” ujrzał światło dzienne [recenzja]

fot. Materiały Prasowe
Po intensywnym roku koncertów i pasmie sukcesów ostatnich wydawnictw — Midnights oraz The Tortured Poets Department — Taylor Swift pozwoliła sobie na chwilę oddechu. Gdy jednak wróciła, zrobiła to silniejsza niż kiedykolwiek wcześniej. The Life of a Showgirl to album inspirowany doświadczeniem życia w trasie — ukłon w stronę monumentalnego The Eras Tour — i blaskiem reflektorów, który potrafi jednocześnie karmić i przytłaczać. To podróż przez niezwykle popowe, energetyczne utwory, przeplatające się z bardziej refleksyjnymi momentami. Choć Swift ponownie sięgnęła po współpracowników odpowiedzialnych m.in. za Reputation i 1989, udało jej się stworzyć brzmienie, którego nikt się nie spodziewał. To zupełnie nowe rozdanie — świeże, odważne i w pełni świadome swojej artystycznej siły.
Czy The Life of a Showgirl to pierwszy album Taylor Swift, z którym trzeba się osłuchać? Wielu krytyków twierdzi, że tak — po pierwszym odsłuchu nie pałali entuzjazmem. Większość z nich uznała za pewnik, że ten krążek przyniesie następców największych hitów artystki, takich jak Blank Space czy Shake It Off. Tymczasem The Life of a Showgirl to zupełnie nowe rozdanie i świeże spojrzenie na dorobek Taylor — bez opierania się na tym, co już wcześniej stworzyła.
To proste, liryczne utwory, które bez nadęcia potrafią wprowadzić słuchacza w dobry nastrój. Energetyczne The Fate of Ophelia otwiera album w imponującym stylu, prezentując różne odsłony Swift i wskazując kierunek, w którym podążają kolejne utwory. Płynnie przechodzimy następnie do Elizabeth Taylor — moim zdaniem najlepszego kawałka na płycie. To utwór od legendy dla legendy: Swift zadaje w nim wiele pytań swojej idolce, która — podobnie jak ona — żyła w blasku reflektorów i była nieustannie oceniana przez opinię publiczną, zwłaszcza w kontekście swoich licznych związków.
Przechodząc do Father Figure, szybko orientujemy się, że na tej płycie nie ma miejsca na cenzurę. Taylor sięga po mocne słowa, by opowiedzieć konkretną historię i wzmocnić przekaz emocjonalny. Te intensywne momenty są nieustannie przeplatane spokojniejszymi utworami — jak Eldest Daughter, który potrafi doprowadzić do łez i skłonić do refleksji. To subtelne puszczenie oka w stronę fanów, którzy tęsknili za brzmieniami znanymi z Folklore czy Evermore.
Ruin the Friendship to kolejny banger o niespełnionej miłości — albo przyjaźni, która mogłaby przerodzić się w coś więcej. W moim odczuciu to utwór najbliższy stylistycznie do Back to December, choć osadzony w bardziej dojrzałym, introspektywnym kontekście.
Na tym albumie miało obyć się bez dram. W końcu Taylor rozliczyła się już ze swoimi demonami z przeszłości — i symbolicznie podała rękę także Katy Perry, z którą przez lata toczyła publiczną wojnę. Fani jednak szybko zwrócili uwagę na utwór Actually Romantic, który w ich opinii może być odpowiedzią na piosenkę Charli XCX Sympathy Is a Knife. Sam tytuł Swift jest zresztą zbliżony do So Romantic — również autorstwa Charli.
To, co łączy obie artystki, to m.in. były partner Taylor, członek zespołu The 1975. Charli XCX niedawno wyszła za jego kolegę z zespołu, co tylko dolało oliwy do ognia. Warto też przypomnieć, że Charli była supportem Taylor podczas trasy Reputation Stadium Tour, a nawet pojawiała się na scenie jako gość specjalny.
Podsycając całą sytuację, fani zauważyli jeszcze jeden szczegół: w wizualach Spotify towarzyszących Actually Romantic Swift trzyma jabłko — co natychmiast skojarzono z viralowym hitem Charli Apple. Oczywiście to wszystko pozostaje w sferze spekulacji, bo żadna ze stron nie potwierdziła (ani nie zaprzeczyła) tym interpretacjom.
Od tego momentu staje się jasne, że Taylor chce rozliczyć się z publicznymi komentarzami i medialnym szumem wokół swojego nazwiska. W kolejnych utworach — Wish List oraz Cancelled — uderza mocniej, zarówno brzmieniowo, jak i tekstowo. To piosenki o kulisach branży, kontraktach i skomplikowanych relacjach z ludźmi, których kiedyś nazywała przyjaciółmi.
Album zamyka spokojne, tytułowe The Life of a Showgirl — duet z Sabriną Carpenter, który oczami obu artystek ukazuje relację między fanami a muzykiem oraz emocje, jakie jej towarzyszą. To metaforyczny uśmiech, który pojawia się i znika — subtelna klamra spinająca całość albumu. Utwór staje się symbolicznym obrazem życia kobiety sukcesu i sceny — pełnego blasku, ale też ulotności.
Taylor Swift nie wydaje słabych albumów — to zdanie, którego mocno się trzymam. Podróżuje po różnych brzmieniach, odkrywa nowe muzyczne zakamarki i choć czasem stąpa po bezpiecznych ścieżkach, potrafi zaskoczyć i dać słuchaczowi poczucie świeżości. Jestem przekonana, że ten album, tak jak wcześniejsze, szybko stanie się jej numerem jeden. Mam na nim swoich ulubieńców (Elizabeth Taylor, Eldest Daughter, Cancelled), ale nie ukrywam, że podoba mi się całościowy muzyczny obraz — absolutnie kupuję tę odsłonę Taylor. Szkoda, że tym razem nie doczekamy się trasy koncertowej, ale może właśnie to oznacza, że Taylor jeszcze nie skończyła z wydawaniem nowej muzyki.