NewsroomRelacje

„Ma być błyszcząco, a nie błyskotliwie”, a było błyszcząco i błyskotliwie – relacja z koncertu Alldesire.

Fot. Kamil Świderek/@stnpicsss

Przytoczony w tytule cytat to motto, którym kieruje się zespół Alldesire. Ja jednak uważam, że swoim koncertem w warszawskim  klubie Metal Cave udowodnili, że może być i błyszcząco i błyskotliwie. Błyszczał cekinowy garnitur i lateks, a błyskotliwością zaskakiwały teksty. Jak na scenie poradził sobie ten debiutujący zespół? Przeczytajcie poniżej!

W skład modern rockowego Alldesire wchodzą 4 bardzo oryginalne osobowości wokalista Sharon Rodis, perkusista Bennie Jett, basista Robert Frederick i gitarzysta Mick Mojo. Pomimo tego, że zespół jest dopiero na początku swojej drogi to już teraz ich twórczość jest bardzo dojrzała, wizerunek dopracowany w 100%, a sceniczna charyzma sprawia, że ma się wrażenie, że koncertują od wielu lat.

Fot. Kamil Świderek/@stnpicsss

Koncert rozpoczął się utworem „Collins”, który dzięki długiemu instrumentalnemu wstępowi idealnie sprawdził się na wejście. Kiedy zespół wszedł na scenę uwagę wszystkich przykuł wspomniany już wcześniej błyszczący cekinowy garnitur, który miał na sobie wokalista, ale to nie wszystko. Kapelusz z nazwą zespołu i wysokie kowbojki na obcasie dodawały oryginalności całej stylizacji, a to był dopiero początek. Następnie przyszedł czas na „Insomnię”, piosenkę opowiadającą o bezsenności, z którą bardzo się utożsamiam, bo czasem sama mam ochotę dokładnie jak w tym utworze „zaprzedać duszę, żeby przespać jedną noc”. Mimo, że był to początek koncertu już w tym momencie było widać, że zespół na scenie czuje się świetnie. Wybijał się nie tylko Sharon będący na wokalu. Każdy z chłopaków wnosił swoją energię, która idealnie łączyła się w całość. Tego Powera nie zabrakło również na jedynym coverze, który wybrzmiał tamtego wieczoru. Mowa tu o „Tak… tak.. To ja” Obywatela G.C. Co zaskakujące utwór nie był wierną kopią, a świetną interpretacją oryginału co wcale nie jest takie częste szczególnie w przypadku młodych składów.

Fot. Kamil Świderek/@stnpicsss

Usłyszeliśmy także kawałek o przewrotnym tytule „PaniKa”, w którym zespół postanowił pobawić się trochę tytułowym słowem i użyć go w 2 zupełnie różnych znaczeniach. Uroku tej piosence dodaje chwytliwy refren od razu dosłownie wżerający się w głowę. To również w tym momencie Sharon postanowił zaskoczyć publiczność i zmienić swoją stylizację i to na wcale nie mniej oryginalną niż poprzednia. Tym razem postawił na czarne, lateksowe spodnie i kurtkę z tego samego materiału. W tej odsłonie zaśpiewał „Bankiet” jeden z moich ulubionych utworów Alldesire, głównie ze względu na bardzo ciekawą i złożoną z pozoru niepasujących do siebie elementów aranżację. Na uwagę zasługuje tutaj zaskakująca choreografia taneczna wykonana przez Micka na koniec piosenki. „Tarantino”, które wybrzmiało jako następne to mocno punkowa, bardzo energetyczna kompozycja. Ciężkie gitary i perkusja wychodząca na pierwszy plan wyróżnia ten kawałek na tle innych. Jednak moją ulubioną częścią tego utworu są wzbudzające ciarki screamy wokalisty, które przeszywają całe ciało.

Fot. Kamil Świderek/@stnpicsss

Po tej ogromnej dawce energii trochę zwolniliśmy, bo przyszedł czas na wzruszającą rockową balladę, „Biuro dusz znalezionych”, którą Sharon napisał dla swojej zmarłej babci. To właśnie tytułowe biuro jest tu piękną, bardzo trafną metaforą, która poruszyła wszystkie osoby zgromadzone pod sceną tworząc klimat melancholii i zadumy. To była jednak tylko krótka chwila oddechu, bo już przy kolejnej piosence „Blondyno nie dzwoń” wróciliśmy do mocnych brzmień. Jest to w moim odczuciu najbardziej mainstreamowy utwór w dorobku zespołu opowiadający o krótkim romansie barmana z tytułową blondyną. W tej piosence show zdecydowanie skradł Mick, który zagrał na gitarze świetne solo, a do tego robił także dodające klimatu chórki. W tym momencie koncert powoli się kończył i wybrzmiał ostatni kawałek czyli „Betonchmura”, która jest zdecydowanie jednym z moich faworytów ze względu na tekst, ale najbardziej ze względu na perkusję, która bardzo przypomina mi utwory z pierwszej płyty mojego ukochanego zespołu „Virgin”. Dlatego w tym przypadku moje oczy skierowane były głównie na Benniego grającego na perkusji moją ulubioną partię. Nie obyło się oczywiście bez bisu, na którym wybrzmiała „PaniKa” i „Tak…Tak… To ja”.

Fot. Kamil Świderek/@stnpicsss

Nie da się ukryć, że był to naprawdę świetny koncert. Zespół pomimo swoich początków w branży muzycznej zadbał o każdy szczegół. Dopracowane aranżacje, mocne teksty, przebiórki, choreografie to bardzo dużo elementów jak na początek kariery, a mimo to chłopakom udało się nad tym wszystkim zapanować. Na uwagę zasługuje także bardzo oryginalny, ale spójny wizerunek. Każdy z członków zespołu czymś się wyróżnia i wnosi jakąś cząstkę siebie, a jednocześnie widać jak wszyscy dobrze ze sobą współgrają. Charyzma wokalisty, energia gitarzysty, tajemniczość basisty i perfekcja perkusisty to zdecydowanie znaki szczególne każdego z nich. Warto docenić idealnie dopracowane, ekstremalne efekty wokalne jak scream, distortion czy vocal fry prezentowane przez Sharona. Na uwagę zasługują, także świetne solówki gitarowe i chórki wykonywane przez Micka. Show skradał również Robert, który jak mogło się wydawać był w zupełnie innym świecie, ze spuszczoną głową wyglądał jakby w tamtym momencie liczyła się dla niego tylko muzyka, a także Bennie, który schowany za perkusją nadawał tempo i charakter całemu koncertowi. Zespół po występie dostał długie owacje co doskonale świadczy o tym jak dobry był to koncert, a wśród publiczności słychać było szepty zachwytu. Mnie chłopaki totalnie kupili tym koncertem i mam nadzieję, że tą relacją zachęcę Was, żebyście również i Wy zobaczyli ich na scenie przy najbliższej okazji!

Fot. Kamil Świderek/@stnpicsss