WLKM.pl w rozmowie z Kasią Kowalską: “Słuchać siebie”

W 2018 roku Kasia Kowalska obchodziła jubileusz 25-lecia swojej działalności na scenie. W tym też roku wydała dziewiątą, długo oczekiwaną przez fanów płytę “Aya”. Artystka nie zwolniła tempa. Niedawno ukazał się krążek z jej utworami wykonanymi na żywo w wersjach akustycznych dla cyklu MTV Unplugged. Porozmawialiśmy z autorką albumu m.in. o jej wrażeniach z premierowego koncertu ze wspomnianej serii, przygotowaniach do dużego przedsięwzięcia, a także długoletniej perspektywie pracy w muzyce i związanych z nią niuansach.
Można jeszcze usłyszeć Kasię Kowalską podczas trasy MTV Unplugged w Poznaniu (13.01) oraz Warszawie (1.02).
W październiku ukazała się Pani płyta dla cenionego cyklu MTV Unplugged. Jak wspomina Pani pracę nad akustycznymi aranżacjami swoich piosenek na ten album?
Kasia Kowalska: Tak na prawdę mieliśmy bardzo mało czasu, żeby podjąć decyzję o całym przedsięwzięciu. Koncert miał być zarejestrowany już w lutym, ale z racji nieszczęśliwych wydarzeń w Gdańsku na początku roku, został odwołany. Wtedy w zasadzie pożegnałam się z myślą o jego realizacji. Szczęśliwym trafem wszyscy, cała ekipa, podjęliśmy jednak ryzyko i zmobilizowaliśmy się do tego, żeby ten koncert przygotować. Na zrobienie go mieliśmy mało czasu, kilka tygodni. Oczywiście ja wcześniej grałam koncerty akustyczne, więc to nie było tak, że każdy aranż robiliśmy od początku. Część z nich powstała na potrzebę koncertu, chociażby piosenki z gośćmi, które są typowe dla formuły MTV Unplugged. Tak naprawdę dzięki sprawnej organizacji i adrenalinie udało się to wszystko dopiąć.
Przyznała Pani, że najlepiej, a nawet najbezpieczniej, czuje się w anturażu przesterowanych gitar i wrzasku na scenie. Zastanawiam się, jakim rodzajem energii są i jaki nastrój wywołują w Pani akustyczne wersje swoich utworów.
To jest coś, co ja nazywam spotkaniem z artystą o bardzo intymnym charakterze. Trochę na takich koncertach gadam, więc muszę się otworzyć. Publiczność jest blisko, a przy akustyce takich występów każdy dźwięk jest słyszalny. Miałam wrażenie, że w przypadku genialnego Teatru Szekspirowskiego wszystko było podane jakby na tacy, nie dało się gdzie schować. Dobrze, że nagrywałam ten koncert teraz, mając ponad 20 letnie doświadczenie, bo to jest jednak trudna rzecz dla artysty – wyjść i po prostu się otworzyć, zagrać piosenki obnażone ze znanych aranży i postprodukcji, kiedy wszystko dzieje się tu i teraz. Koncert w Gdańsku zrealizowaliśmy w zapisie audio i wideo, więc presja była dla mnie podwójna. Myślałam o wielu rzeczach, chociażby takim banale, że jestem kobietą, więc muszę dobrze wyglądać albo o tym, żeby nie gadać za dużo bzdetów. Z tyłu głowy cały czas miałam świadomość, że człowiek jest bardziej wyeksponowany. Myślę jednak, że ludzie coś takiego doceniają. Kiedy wyobrażam sobie, że miałabym zobaczyć artystę, którego ja lubię w takiej odsłonie, wydaje mi się, że to byłoby wspaniałe.
Nie było to Pani pierwsze doświadczenie z formatem MTV Unplugged, bo w 2009 roku wystąpiła Pani jako gość na koncercie Wilków, wykonując z zespołem utwór “Cień w dolinie mgieł”. Podczas koncertu MTV Unplugged Kasia Kowalska na scenie pojawili się też Edyta Bartosiewicz oraz Stanisław Soyka. Czym kierowała się Pani wybierając swoich gości?
Sentymentem. To było dla mnie bardzo istotne, żeby cofnąć się do czasu, kiedy ci zaproszeni artyści mnie wzruszali. Do piosenek Staszka Sojki popłakiwałam i ocierałam przy nich łzy. Przed Edytą grałam swoją pierwszą trasę koncertową. Byłam jej suportem i wtedy niewiele osób mnie znało. Pamiętam wsparcie od niej podczas stawiania moich pierwszych kroków. Ich udział w czerwcowym koncercie był dla mnie pętlą po 25 latach mojej pracy. Ten wybór był odruchem natychmiastowym, niewiele o nim myślałam, wydawało mi się, że podjęłam tę decyzję jednego dnia. Bardzo się ucieszyłam, że obydwoje się zgodzili. Nie miałam tak zwanego planu B. Oczywiście zawsze pojawia się presja, żeby zaprosić kogoś, kto jest aktualnie modny, ale ja nie chciałam w ten sposób myśleć. Chciałam zrobić tę część koncertu pod siebie, zaprosić kogoś, kto mnie inspirował i był dla mnie ważny te 25 lat temu, jak również przez ostanie lata.
Często podkreśla Pani jak istotną rolę odegrali w Pani życiu inni twórcy. Jako jedno ze swoich najważniejszych artystycznych objawień wymienia Pani muzykę grunge, na którą boom rozpoczął się w latach 80. wraz z pojawieniem się na scenie zespołu Nirvana. Teraz też zdarza się Pani dokonywać równie znaczących odkryć w muzyce?
Wiadomo, że w pewnym wieku ciężej jest wywołać te pierwsze emocje, które miało się kiedyś. Na szczęście pojawiają się tacy artyści. Dla mnie takim zespołem jest Warpaint – amerykańska formacja, składająca się z samych dziewczyn. One nie są u nas super popularne, chociaż na koncercie na Open’erze ludzie bawili się przy nich fantastycznie. Na pewno w muzyce szukam teraz czegoś innego. Nie zasłuchuję się w tym, co grane jest obecnie w radiu, szukam bardziej, nie chcę powiedzieć, że psychodelicznych, ale surowych rzeczy i one mnie inspirują. Rzadko w mainstreamie zdarza się coś, co powala mnie na kolana. Ale to też znak czasu, teraz promowana jest inna muzyka. Ja jestem osadzona w trochę innych czasach i nie może podobać mi się wszystko, co pojawia się teraz.
W rozmowie z Piotrem Metzem wspomniała Pani o obrzędzie słuchania płyt razem ze znajomymi czy jednoczeniu się fanów muzyki w swoistą społeczność w Pani rodzinnym Sulejówku. Wydaje się, że to urokliwe przymioty minionych czasów, że dzisiaj, chociażby na tym społecznym poziomie, przeżywa się już muzykę inaczej. Zauważa Pani jeszcze jakieś wspólne elementy między tym jak rytualizowano muzykę i jak podchodzono do niej kiedyś, a tym jak wygląda to dzisiaj?
Myślę, że dzisiaj dużo ludzi przychodzi na koncerty. Samo to, że oni wychodzą z domu, żeby posłuchać muzyki na żywo, jest dla mnie poniekąd czymś, co robiliśmy my. Trzeba pamiętać, że ja opowiadałam o czasach, kiedy spotykaliśmy się w domu u kogoś, kto dostał płytę, która nie była powszechnie dostępna. Poza tym, mało kto miał pieniądze, żeby kupować sobie takie rzeczy. Więc tak to wtedy wyglądało, bo wszyscy byliśmy biedni. Nie mieliśmy za dużo możliwości, dlatego trzymaliśmy się razem. Tak pamiętam odsłuchiwanie “Czarnej Płyty” Metalliki czy też innych albumów w kręgu metalowców, do którego przynależałam. Włóczyłam się z nimi, ale to było fantastyczne. Wszyscy byliśmy szczęśliwi, że słyszymy nowe dźwięki. Te płyty były doskonałe w naszych oczach i myślę, że nadal są doskonałe, jeśliby mówić na przykład o “Czarnej Płycie” Metalliki. One były pretekstem do tego, żeby się spotkać, posłuchać krążka i później zrobić ekstra imprezę, radując się z tego, że coś takiego ujrzało światło dzienne, i że mamy szczęście tego wspólnie posłuchać. Wydaje mi się, że tego rodzaju emocja być może jest teraz na koncertach. Jednak ludzie przychodzą, żeby posłuchać muzyki na żywo, to jest coś innego niż odsłuchiwanie koncertu z płyty.
Na Pani koncertach łatwo zauważyć zintegrowanych i wiernych słuchaczy Pani muzyki, tworzących wspólnie unikalną społeczność. Do niektórych z nich zwraca się Pani nawet bezpośrednio ze sceny, czuć między Panią a nimi niepowtarzalną energię. W takiej atmosferze chyba realizują się wspomniane emocje.
Są ludzie, którzy przyjeżdżają specjalnie z zagranicy, żeby uczestniczyć w moim koncercie. Ten sentyment cały czas w nich jest. Wiadomo, że grając któryś raz w Poznaniu czy we Wrocławiu, po jakimś czasie pamięta się tych ludzi. Oni przychodzą nieustannie, czasami zabierają swoje dzieci. To jest bardzo wzruszające.
Ale szukając Pani fanclubu w Internecie trafia się na grupę zrzeszającą ponad dwa tysiące osób, które codziennie wymieniają się informacjami na temat Pani poczynań. To liczba, której nie udaje się uzyskać dziś wielu muzyków. Chciałoby się zapytać, jak to się robi.
Proszę mnie o to nie pytać, bo ja do dziś tego nie rozumiem. Wydaje mi się, że to jest siła tej całej mojej kariery, że ludziom potrzebne są takie a nie inne dźwięki, takie a nie inne teksty, taka a nie inna osoba, która potrafi w określony sposób o określonych rzeczach opowiadać. Inaczej nie potrafię tego wytłumaczyć. Nie uważam siebie za niewiadomo kogo, kogo trzeba naśladować i wypatrywać każdego dnia. Na pewno jest też tak, że sami w sobie często nie widzimy rzeczy, które widzą w nas inni. Wręcz nie doceniamy tych rzeczy, które mamy, a które widzą w nas inni. Po 25 latach mogę powiedzieć, że jestem bardzo wdzięczna za taki odbiór i mimo, że cały czas go nie rozumiem, to na pewno jest on powodem do radości, a nie do smutku.
Co w dzisiejszych czasach, kiedy tak wiele osób codziennie spogląda na internetowe liczniki, jest dla artysty formą największego uznania i pokazuje, że jego muzyka odpowiednio oddziałuje na słuchacza?
Myślę, że sprzedane bilety na koncert. Ja niestety nie jestem super biegła w mediach społecznościowych. Człowiek, który utrzymuje domenę mojej strony był wściekły, że nie założyłam strony na Facebooku, zanim poszłam do Kuby Wojewódzkiego, bo miałabym tam bardzo dużą oglądalność. Pomyślałam sobie – “Boże kochany, ja w takich kategoriach w ogóle nie myślę!”. Może jestem już innym pokoleniem. Uważam, że zawsze największym uznaniem jest to, że ludzie chcą słuchać cię na żywo.
A wydanie płyty to dla artysty cały czas to samo doświadczenie i przeżycie, co kilkanaście czy kilkadziesiąt lat temu?
Myślę, że tak. Za każdym razem jest pewien stres, bo za każdym razem pokazujesz jakiś tam rąbek swojego uda spod tej spódniczki i nie wiesz, czy to się spodoba czy nie. To się nie zmienia. Jedyne co zmieniło się u mnie to to, że nie mam już potrzeby akceptacji ze strony ludzi. Robię coś w sposób, w jaki chcę to zrobić i nie zastanawiam się nad tym, czy to się spodoba tak bardzo jak kiedyś czy nie. Wiem, że wszystko w życiu jest ulotne i tak nie można. Nigdy nie uczepiałam się swojej popularności czy wyników. Po prostu uważałam, że jest jak jest i nie ma co narzekać. I nadal tak uważam.
Podczas 25 lat Pani obecności na scenie sprzedała Pani około 1,5 miliona płyt. Przy takiej sprzedaży zapewne nie łatwo o doświadczenia związane z piractwem.
Ostatnio po koncercie przyszła do mnie kobieta z piracką płytą. Ja myślałam, że takich rzeczy już w ogóle nie ma! Kiedyś to było nagminne. Dzieciaki czy starsze osoby przychodziły z pirackimi egzemplarzami po każdym koncercie, a ja nie umiałam zwrócić im uwagi – powiedzieć dziecku, że nie podpiszę mu płyty, bo jest piracka. Z tego też powodu przestałam później wychodzić do ludzi. Świadomość, co to jest piractwo, była u nas dosyć niska. To się zmieniło. Ale proszę mi wierzyć, że zdarza mi się do dziś podpisać piracką płytę.
Badanie przeprowadzone przez Stowarzyszenie Kreatywna Polska wykazało jednak, że aż 40% polskich użytkowników portali z piracką muzyką, w ogóle nie jest świadomych, że korzystając z takiej strony sięga do nielegalnego źródła. Kierują się więc oni przeświadczeniem, że muzyka, która trafia do Internetu może być pobierana za darmo.
Muzyka nie może być za darmo! Ona nie bierze się znikąd. Żeby została zarejestrowana trzeba ponieść ogromne koszty. Osoba, która chce coś nagrać musi poświęcić czasem całe swoje życie – chodzić do szkoły muzycznej, ćwiczyć godzinami, zbierać na instrument. Ona nie dostaje tego wszystkiego za darmo. Wiadomo, że trzeba też zarobić na to, żeby później wejść do studia, żeby zapłacić inżyniera dźwięku. To są bardzo poważne koszta. Nie można mówić, że to jest za darmo! To tak, jakby ktoś namalował obraz i usłyszał: “A co to dla ciebie, usiadłeś i namalowałeś, więc daj mi to za złotówkę”. Tak nie można. Muzyka składa się z ciężkiej pracy i poświęconego czasu i to wszystko ma swoją cenę.
Streaming to dobre rozwiązanie problemu piractwa?
Myślę, że to jest dobre rozwiązanie. Mimo to sposób rozliczania się z niego na pewno nie jest dla artystów zadowalający, bo jest kompletnie niewymierny. Jak zawsze decydują o tym duże wytwórnie i wielcy tego świata, a artyści mają niewiele do powiedzenia. Być może są nowi twórcy, którzy powiedzą, że dla nich to jest ok, bo oni i ich publiczność jest wychowana na tym, żeby ściągać muzykę z Internetu. Myślę, że ja mam jednak publiczność, można powiedzieć, analogową. Wydaje mi się, że oni kupują płyty, a niewielki ich procent słucha muzyki z Internetu.
Te nowe sposoby dystrybucji muzyki prowokują artystów do rozważania innych niż kiedyś sposobów zarządzania karierą. Pani na scenie obecna jest już 25 lat, co jest nie tylko perspektywą godną pozazdroszczenia, ale też zapewne poletkiem różnorakich doświadczeń. Jaką radę, uwzględniając te 25 lat swojej pracy, udzieliłaby Pani twórcom, którzy zaczynają swoją ścieżkę?
Strasznie banalną. Uważam, że najważniejsze jest to, żeby słuchać siebie. Nie ulegać presji z zewnątrz, nie ulegać łakomym kąskom. Słuchanie siebie się zwraca, chociaż nie jest ono łatwe. Współczuję młodym ludziom teraz. Ale z drugiej strony, oni mają dostęp do wielu rzeczy, do których moje pokolenie nie miało. Czy to lepiej czy gorzej? Nie mi to oceniać. Cieszę się, że wyrosłam i wychowywałam się w czasach, kiedy doceniało się pierwsze rzeczy, które się dostawało i tak na prawdę trzeba było na nie zapracować. Ja po pierwszej płycie kupiłam sobie Opla Corsę 1.2. To było dla mnie ogromna przeżycie – nagle nie musiałam wracać w nocy pociągiem sama i bronić się przed pijakami, bo różne rzeczy dzieją się w nocy. Nagle czułam luksus bezpieczeństwa i tego, że mogę być w swojej własnej przestrzeni i na przykład słuchać sobie w niej muzyki z kaset. Nikt mi niczego w życiu nie dał, na wszystko zapracowałam sama. I to smakuje najlepiej.
Na koniec chciałbym zapytać Panią o przyszłość. Jakie muzyczne marzenia ma Pani jeszcze do zrealizowania?
Chciałabym nie kazać czekać słuchaczom kolejnych 10 lat na moją studyjną płytę. Nie chciałabym ich zawieść, chciałabym ich cały czas wzruszać, bo to jest dla mnie najistotniejsze, żeby nagrywać muzykę, która wzrusza ludzi. Wiem, że do tego jest nam ona potrzebna, że uwalnianie naszych emocji w dzisiejszym świecie jest niezwykle ważne. Chciałabym, żeby ci słuchacze zawsze mieli poczucie, że gdzieś tam mieszka sobie taka Kasia, która nagrywa dla nich piosenki, dzięki którym oni się popłaczą i wtedy będzie im lżej.