fot.: Borys Borecki
Piotr Madej, tworzący pod pseudonimem Patrick The Pan, powraca z nowym albumem. „To nie najlepszy czas dla wrażliwych ludzi” ukaże się premierowo już 14 października. W rozmowie z nami Patrick opowiedział, dlaczego tytuły jego piosenek są tak długie, kto według niego kryje się pod pojęciem „artysta” i jak przebiegała praca nad nadchodzącą płytą.
Co obecnie stanowi motor napędowy twojej twórczości i inspiruje cię do pisania tekstów i muzyki? Trochę na przekór temu, o czym śpiewasz w piosence „Toronto” – czy nauczyłeś się tworzyć, gdy jest dobrze?
Mój mózg jest tak skonstruowany, że nawet jak jest dobrze, to doszukuję się złych stron. Z natury jestem raczej pesymistą, ale pełnym akceptacji wewnętrznej. Dobrze mi się żyje, ale nie zmienia to faktu, że smutek i melancholia są moimi kompanami. Więc momenty gorsze, nawet jeśli mam ich w życiu mało, są widoczne na moim radarze artystycznym. Często to właśnie ich się łapię, kiedy siadam do nowych rzeczy.
Myślę, że to dość symptomatyczne dla twórczości artystycznej w ogóle – przeważnie to trudne emocje napędzają do tworzenia, a nie te wesołe.
Często przytaczam słowa Marka Dyjaka zaczerpnięte z jego książki, która bardzo mi się podobała. Powiedział w niej, że radość jest płytka, bo jest cielesna, a smutek wynika z duszy, czyli z głębi. No i oczywiście można to różnie interpretować, można też się z tym nie zgadzać, ale mnie to ujęło i zarezonowało to ze mną. Po prostu łatwiej się pisze o tym, że jest źle.
Do tej pory ukazały się twoje cztery single: „Nie chcę być w Twoim życiu przejazdem”, „Po świetle (wiem, że znów jest 4:00)”, „O bzdurach, tatuażach i miłości” i „Ty wiesz (nie ma co trzymać najlepszych talerzy dla gości)”. Tytuły są dość długie, co jest coraz rzadziej spotykane. Dlaczego?
Właśnie dlatego, że wszyscy mają krótkie (śmiech). Może to wynika z wieku, a może z przebiegu artystycznego, ale przy okazji tej nadchodzącej płyty czuję, że mam najbardziej wywalone na wszystko. Na to, co powiedzą dziennikarze, czy krótkie tytuły kalkulują się w kwestiach nośności medialnej. Za dwa miesiące skończę 36 lat, nie mam już siły na takie napinki. Kilka lat temu pomyślałem, że chciałbym mieć długie tytuły i teraz ten moment nadszedł. Pierwszy raz od 11 lat wydaję płytę sam, na własnych zasadach. Sam jestem sobie szefem i nie ma żadnej osoby, która powie „nie, nie, nie, to jest zły pomysł”. Bardzo zainspirował mnie przy tym raper André 3000, czyli połowa Outkasta. W zeszłym roku nieoczekiwanie, właściwie bez zapowiedzi, wydał płytę i wszyscy mieli nadzieję, że to będzie rapowa płyta, bo przecież to jest świetny raper. Tymczasem nagrał godzinną, improwizowaną jazzową płytę na jakimś dziwnym flecie, na którym – jak się okazało – umie świetnie grać. I ta płyta ma najdłuższe tytuły ever. Te tytuły to książka, dosłownie. W każdym z nich jest milion słów. Pomyślałem: „Ale gość, też tak chcę”.
Gdy wspomniałeś o tym, że te tytuły są jak książka, od razu sprawdziłam ten album. Świetny koncept! Czy tytuły twoich piosenek to mrugnięcie okiem do słuchacza, zachęta do utkania własnej sieci skojarzeń?
Tak, czasami te tytuły, jak w przypadku piosenki „Ty wiesz…”, nadają jakiś szerszy kontekst i pogłębiają drugie dno. Czasami są bardziej opisowe niż streszczające to, o czym faktycznie ta piosenka jest. Trochę się tym bawiłem. Wydaje mi się, że da się to zrobić lepiej, ale jestem zadowolony z tego, co wyszło. Te tytuły mają intrygować.
Fajnie, że wspomniałeś o tej piosence. Spodobał mi się jej początek. Brzmi tak, jakbyś dwukrotnie próbował zacząć nagrywanie i dopiero za trzecim zrobił to tak, jak chciałeś. To celowy czy przypadkowy zabieg?
To był zabieg zainspirowany demówką. Podczas pracy nad tą piosenką wpadł mi do głowy pomysł i pojawiło się to zacięcie, które słychać. 90% moich piosenek powstaje w wyniku jammowania na pianinie. Wtedy odpalam dyktafon, nagrywam i mam demówkę. Gdy po czasie do niej wróciłem, przyszła mi do głowy myśl: „Kurde, fajnie, gdyby ta piosenka zaczynała się w ten sposób”. Więc odtworzyłem, można powiedzieć, wyprodukowałem ten błąd na bazie autentycznego zacięcia się podczas pierwszego pomysłu.
Z kolei w utworze „O bzdurach, tatuażach i miłości” śpiewasz o człowieku, który „chciał żyć w poprzek i pod włos” i „przeciętności pstrykać w nos”. Śpiewasz o sobie?
Tak, to jest autobiograficzna piosenka. Najczęściej śpiewam o sobie, ale zawsze staram się to podać tak, żeby ktoś mógł w danym utworze znaleźć coś dla siebie.
Co rozumiesz przez hasło „żyć w poprzek i pod włos”? Ta fraza brzmi dość buntowniczo i zaczepnie, co mocno kontrastuje z twoją muzyką.
Ta piosenka to mocna analiza mojej dawnej przeszłości – czasu, gdy czułem się „duszą towarzystwa” z trochę przerośniętym ego i dużą pewnością siebie. To była potrzeba silnego wyróżniania się, która mi towarzyszyła od dawna, a jakiś czas temu samoistnie przestała. To trochę o tym.
fot.: Borys Borecki
Obecnie wyróżniasz się pracą artystyczną.
Nie wiem, czy się wyróżniam, patrząc na to, jak wielu artystów jest obecnie. Myślę, że mogę wyróżniać się byciem zbyt normalnym i spokojnym, jak na ten rynek. Jeśli miałbym to tak określać, to powiedziałbym, że to takie mądre wyróżnianie się, choć nie wiem czy przynoszące benefity. Tak czy siak, coraz bardziej pasuje mi stan, który jest obecnie. Nie robię tego na siłę, a kiedyś się zdarzało.
W każdym z tych singli wyczuwam melancholię, ale zaopiekowaną. Czy podczas pracy nad każdym z utworów miałeś w głowie określoną wizję tego, jaki nastrój będzie w nich dominował?
Nie. Jeśli ktoś umie to robić, to mu zazdroszczę. To dzieje się samoistnie. Może to wynik jedenastu lat bycia Patrickiem, ale nie umiem sobie wymyślić, że na tej piosence będę emanował w pełni kontrolowaną melancholią. Zwykle w piosenkach na końcu nigdy nie wychodzi mi to, co słyszałem w głowie na początku. Ale to, co mi wychodzi, jest dla mnie świetne i to akceptuję. Cały fun z robienia muzyki i z bycia artystą polega na tym, że to, co chcę zrobić a to, co faktycznie robię, to są dwie różne rzeczy, ale i tak jestem z nich zadowolony. Więc jeśli tak czujesz, to super. Fajnie, że tak to wygląda z zewnątrz. Natomiast to nie jest wynik kalkulacji i planu.
Czyli poddajesz się chwili. Idziesz za głosem serca i to, co przeżywasz, transferujesz na dźwięki?
Dokładnie tak. A płyta, która nadchodzi, jest zrobiona w 100% w duchu czegoś takiego. Zero planu i zero zastanawiania się, jaka powinna być. Po prostu siadam do niej „tu i teraz”, w tym stanie, w tym momencie życia i co mi wyjdzie, to to będzie.
Mógłbyś zdradzić o czym ten nadchodzący album będzie? Czy jeszcze jesteś w procesie układania tego?
Ta płyta już jest gotowa, jestem w procesie zamawiania jej w tłoczni. Nie wiem, czy umiem odpowiedzieć na pytanie, o czym płyta będzie, bo niekoniecznie jest albumem koncepcyjnym. To po prostu 10 piosenek napisanych w okresie ostatnich 2-3 lat. Dużo o mnie, ale zawsze w taki sam sposób, żeby ludzie mieli tam coś dla siebie. Trochę kontynuując filozofię poprzedniej płyty, na nowym albumie szukam piękna w szarej codzienności. Poświęciłem tu np. wers pająkowi w łazience, ogródkowi przed blokiem, sąsiadowi z piętra wyżej. Jest też parę komentarzy społecznych, jest sporo o miłości, jest np. wersik o krzyżówkach rozwiązywanych w łóżku, przed snem (śmiech).
Patrick The Pan to w pełni solowe przedsięwzięcie – samodzielnie piszesz teksty, komponujesz i produkujesz. Jak to jest być jednocześnie twórcą i swoim mentorem?
Nie znam innej drogi działania. Czasami patrzę na innych artystów, którzy osiągają większe sukcesy i widzę, że mają one wielu ojców i wujków. Stoją za nimi producenci, doradcy do tekstów albo w ogóle tekściarze, producenci, kompozytorzy, menadżerowie. Często mam myśli: „Kurczę, a może właśnie trzeba to puścić i oddać innym ludziom”. Ale kiedy wyobrażam sobie taką drogę, czuję dyskomfort. Widzę dużo szlachetności w drodze, którą wybrałem. Robienie muzyki samemu sprawia, że z pełną odpowiedzialnością i świadomością, ale też dumą, mogę powiedzieć o sobie „artysta”. Irytuje mnie, gdy jakiś artysta jest wychwalany za bycie autentycznym i szczerym, a ten – jak się okazuje – śpiewa piosenki, które są pod niego po prostu dobrze skomponowane, napisane i wyprodukowane. On tylko wszedł, zaśpiewał i poszedł. Zapewne jestem trochę boomerski tym podejściem. Wiem też, że taki styl pracy i mój styl pracy, to dwa bieguny, dwie skrajności, pomiędzy którymi jest wiele innych dróg, bardzo szlachetnych. Trzeba wpuszczać ludzi w swój świat, to daje efekt synergii. Ja jestem jedynakiem, podobno już jako brzdąc potrafiłem w spokoju bawić się godzinami sam i było mi ok. Chyba mi to zostało. Chwile sam ze sobą są dla mnie bardzo cenne i potrzebne. Wolę tę drogę, nawet jeśli przyniesie mi mniejszy rozgłos, niż gdybym miał za sobą sztab ludzi. Nie wiem, czy byłbym wtedy okej sam ze sobą.
fot.: Borys Borecki
Czyli można powiedzieć, że ta autentyczność jest tym, co jest dla ciebie bardzo ważne. Właśnie dzięki temu, że możesz to robić samodzielnie.
Tak. Czuję dumę, bo wiem, że robię to sam. To, co oferuję jest niedoskonałe, ale przez to prawdziwe.
Z racji tego, że jesteś też producentem, pytanie – czy w ostatnim czasie wyłapałeś w muzyce takie patenty produkcyjne, które szczególnie Ci się spodobały i wykorzystałeś je w swojej twórczości?
Zakolegowałem się z autotunem, zaaplikowałem go do swojego świata i zinterpretowałem po swojemu. Więc na nowej płycie będzie można usłyszeć mnie z „chamskim autotunem”, jaki znam ze świata rapu albo popu. Moje produkcje zawsze są sumą wszystkiego, czego słucham. Wiele rzeczy dzieje się na poziomie podświadomym. Kieruję się instynktem, nie robię kalkulacji. Oprócz tego autotune’a nie ma tam chyba innych, super zaplanowanych ruchów produkcyjnych, robię jak czuję. Ok, jest jedna piosenka w dziwnym metrum – 7/8, bo to też zawsze było na mojej liście do zrobienia.
Wypracowałeś swoje autorskie i rozpoznawalne brzmienie. A jak spełniasz się w roli producenta dla tych, którzy dopiero wkraczają na rynek muzyczny?
Bardzo to lubię, ale nie kryję, że chętnie popracowałbym z bardziej doświadczonym artystą. Z jakiegoś powodu przychodzi do mnie dużo ludzi, którzy są na początku kariery. Co nie jest złe, czego najlepszym przykładem jest Dawid Tyszkowski. A z drugiej strony przychodzi też do mnie Sanah, czyli szczyt. Brakuje mi trochę pracy z artystami środka, ale czekam cierpliwie. Nie narzekam na brak pracy.
Każda współpraca sprawia, że można się od siebie nawzajem dużo uczyć.
Tak. I to jest to, co bardzo lubię. Poznawanie nowych perspektyw jest super rozwijające. Dlatego, jak wspomniałem, jestem głodny bardziej doświadczonych artystów, żeby czegoś się nauczyć, wymienić doświadczeniem. Bardziej z kimś współpracować, niż pracować dla niego.
A na przykład współpraca z Dawidem Tyszkowskim nad jego debiutanckim albumem była dla ciebie pracą „dla niego” czy pracą inspirującą?
To była wspaniała, bardzo edukacyjna współpraca. Dawid był na początku drogi. Gdy do mnie przyszedł, jeszcze wielu rzeczy nie wiedział, ale ewidentnie słyszał, czuł i wiedział, czego chce. Tacy artyści zawsze będą zachodzić najdalej. Częstym zjawiskiem dla producentów jest praca artystami, którzy przychodzą i przyjmują postawę oczekującą – że producent im coś zaproponuje, „zrobi im hita”. To najpewniej nigdy się nie wydarzy. Oczywiście, producent jest pewną gwarancją jakości, brzmienia, będzie rzucał pomysły, bo za to mu płacą. Ale najdalej zachodzą ci artyści, którzy mają na siebie pomysł. Jeśli artysta, nawet debiutant, wie, czego chce, mniej więcej w którą stronę chce muzycznie iść i umie o to zawalczyć, tupnąć nogą i powiedzieć: „nie, nie o to mi chodzi, szukam dalej”, to da sobie radę. Z takimi pracuje się trochę trudniej, ale efekty są o wiele lepsze. Dawid taki był.
A którą ze współprac wspominasz jako najbardziej przełomową w swojej karierze?
Przełomowy to złe słowo. Wydaje mi się, że moja kariera producencka raczej przebiega bardzo zdrowo – od zera do bohatera. I to się cały czas dzieje. Nie jestem czołowym producentem w Polsce, ale jeśli miałbym wskazać najbardziej przełomową współpracę, to tę z Dawidem właśnie. Po niej zacząłem dostawać pozytywny feedback od bardzo wielu ludzi z branży, w tym od innych producentów. Największym zaskoczeniem zaś była Sanah. Nie spodziewałem się telefonu z tej strony i to tak szybko.
fot.: Borys Borecki
Na portalu WLKM.pl promujemy wspieranie pracy artystów poprzez kupowanie nośników fizycznych czy chodzenie na koncerty. Wierzymy, że w czasach zdominowanych przez streaming, to wciąż dobra opcja popularyzacji muzyki. A ty, jako artysta, jak się na to zapatrujesz?
Tak samo, jak nie cierpię streamingu i tego, co zrobił z branżą, to tak samo niestety przykładam cegiełkę do tej apokalipsy, bo go używam. Natomiast cały czas wyznaję starą, dobrą zasadę: „Idziesz na koncert kumpli, płać za bilet” – chyba, że zapraszają, to się poddam (śmiech). Zawsze staram się kupować bilety na koncerty i zacząłem lubić kupowanie merchu. Ostatnio zamówiłem sobie koszulkę zespołu Idles, bo jestem fanem ostatniej płyty. Kurde, 200 zł dałem z przesyłką, ale móc to nosić – bezcenne.
„To nie najlepszy czas dla wrażliwych ludzi” to pierwszy od 11 lat album, który Patrick The Pan wydaje sam, bez wsparcia wytwórni. Zachęcamy do zakupu płyty, dzięki temu bezpośrednio wesprzecie pracę artysty.