W tamten sobotni chłodny wieczór ścieżki wielu idących przede mną Poznaniaków krzyżowały się przy wejściu do Auli UAM. Pan, Pan i Pani, Państwo z dzieckiem, Pani z Panią w najróżniejszych konfiguracjach – w myśleniu o potencjalnych odbiorcach czegokolwiek zawsze ogranicza nas tylko wyobrażenie, a odgadnąć z kim spotkamy się na koncercie muzyki, której według wszelkich doniesień najlepiej słucha się w kameralnym gronie, nie sposób. Kogo tamtego wieczoru ku sklepieniu uniwersyteckich włości niosła ciekawość, kogo nalegający partner, a kogo, tak jak mnie, rozbudzona wyobraźnia?
Nowy krążek Julii Pietruchy “Postcards from the seaside” ma szczególną właściwość pobudzania wyobraźni. Rozbudza ją muzyka z albumu oderwana od tradycji słowiańskiej i wszelakiej maści dokonań post-słowiańskich, rozciągających się swoją osią od korzennego jazzu, niebezpiecznie aż po wstydliwe disco-polo. To brzmienie zainspirowane jest bardziej chłodną północą i zachodem. W jego interpretacji poprzez obraz i sprowokowane wyobrażenie pomaga również pakiet tego, co dostajemy wraz z fizyczną wersją płyty Julii, na którą jak dostrzegłem po zajętych rękach publiczności zgromadzonej na miejscu, pozwala sobie wielu słuchaczy. “Julia nie wyjdzie podpisywać płyt, bo jest w ciąży, nie będzie przeciskać się przez tłum ludzi, mówiła ze sceny, że musi siedzieć, dajcie sobie spokój” – komunikowała starsza pani starszemu panu, czekając na odbiór swojej kurtki już po zakończeniu koncertu, ciągle jednak przekręcając głowy we wszystkie strony.
Aula Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza w całej swojej dostojności cieszy oko nieodpartym urokiem. Czy ucho również? Miejsce na balkonie dawało mi gwarancję, że nie ominie mnie żaden aspekt zapowiadanej podróży – miałem dobry widok na “dziób, kominy, rufę, pokład”, chociaż pewnie niekoniecznie dostrzegłem każdą przepływającą rybę – “Najważniejsze jednak, żebym dobrze ją usłyszał”. Państwo za mną, dyskutujące na ten temat powiedziało, że przy naszych tylni miejscach na górze sali zatrzymuje się cały dźwięk, więc nic nie powinno nas ominąć. Nie wiem czy dźwięk rzeczywiście zatrzymywał się na moich uszach, muszę jednak przyznać, że było on zadowalającej jakości.
Julia przywitała nas ze sceny razem z sześcioosobowym składem muzyków, jak swoich dobrych przyjaciół, zapowiadając przy tym taniec, muzykę, śpiew i figlarne towarzystwo – “Hold on to me my friend. Holding on will take you nowhere, I’m sure of it”. Na samym początku też, witając się z publicznością, frontwoman grupy wspomniała o statystyce, która dodawała szczególnego charakteru wydarzeniu: artystka wystąpiła na poznańskiej auli już dwa razy, pierwszym razem pięć lat temu, ze swoimi surowymi kompozycjami z “Parsley” zagranymi wtedy razem ze swoim tatą, drugi raz, rok temu, na trasie z gotowym debiutanckim albumem. Warte zaznaczenia było również to, że zespół Pietruchy – zwany Warzywniakiem – na scenie występuje dopiero (niecałe) dwa lata, co w zestawieniu z wrażeniami jakie wyniosłem z koncertu daje ciekawą perspektywę na przyszłość.
Kup płytę Julii z legalnego źródła
Artystka z zespołem zabrali nas w muzyczną podróż do swoich dwóch dotychczas wydanych albumów. Ciężko jest mi określić czy tej podróży przyświecał jakiś szczególny koncept narracyjny – z czym do czynienia mieliśmy na jej początku i dokąd nas ona prowadziła. Moje oczekiwania względem koncertu sprawiły, że brakowało mi na nim zarysu konkretnej akcji prezentowanych historii oraz rozwinięcia tego, co dostajemy wraz z fizyczną wersją “Postcards from the seaside”. Być może po prostu tego nie dostrzegłem, a być może zapowiadana wyprawa to docelowo bardziej przekrój dotychczasowej twórczości Julii niż muzyczne show z elementami fabularnej koncepcji (zapewne tak to zaplanowano). Chociaż na koncercie nie zabrakło opracowanej, teatralnej, cieszącej oko oprawy wizualnej. Świetnemu setowi muzycznemu z puzonem i kontrabasem na czele, towarzyszyła przemyślana gra świateł – te od czasu do czasu imitowały morskie fale, czy zwracały naszą uwagę na poszczególnych członków zespołu. Nie ominęła nas również przyjemność oglądania pięknych ilustracji w wykonaniu Julii Jah zaprezentowanych na wizualizacjach- przy niektórych utworach towarzyszył nam ten najbardziej rozpoznawalny, nostalgiczny obrazek marynarza z załzawionymi oczami.
Mocnym punktem koncertu zdecydowanie było efektowne przejście między utworem “Mindless Crime”, genialnie zakończonym przez partię perkusyjną Maksa Ziobro, a “Niebieskim”, którego Julia zagrała samodzielnie, na pianinie, przy wyjątkowo intymnej atmosferze. Ogromnymi wyzwalaczami energii okazały się za to utwory z płyty “Parsley”, na które publiczność za każdym razem reagowała entuzjastycznymi oklaskami. Jeśli chodzi jednak o najbardziej energetyczny numer wieczoru to zdecydowanie była nim piosenka “Nie potrzebujemy nic”, przy której cały zespół skusił się na śmiały taniec. Ogromne wrażenie zrobiło na mnie zagranie w akustycznej wersji utworu “Small Town Blues” na głośno oczekiwany bis.
Większą część koncertu Julia siedziała na wysokim krześle – z oczywistych względów bezpieczeństwa zachowanych z racji ciąży artystki. Jak przyznała wokalistka jej stan wpływa na to, że niektóre z bardziej wymagających partii do zaśpiewania są dla niej trudniejsze niż zawsze – nie dało się jednak tego odczuć na poznańskim koncercie. Wokalnie Julia była w bardzo dobrej formie i zachowała swój charakterystyczny luz w śpiewaniu.
Jak wynik daje konfrontacja tego, czego spodziewałem się po występie z trasy From The Seaside z tym, co rzeczywiście zobaczyłem i usłyszałem w Poznaniu? Nowy album Julii Pietruchy to bardzo dobrze ograny materiał, świetnie sprawdzający się na żywo. To materiał dla kogoś, kto chciałby oderwać się od tego, co na co dzień proponują nam najrozmaitsze sale koncertowe. Zespół Julii każde wnętrze wypełni oryginalną energią. Liczę też na to, że w przyszłości Julia częściej będzie podejmowała się bardziej złożonych konceptów scenicznych, przez co będziemy mogli oglądać na wybieranych przez nią estradach więcej eksponowanych elementów oddających charakter jej płyt – wydawnictw, takich jak “Postcards from the seaside”, które niosą ze sobą ogromny potencjał na to, by zostać “odegrane” na scenie. Zdaje też sobie sprawę, że dla Julii to dopiero początek. I to jest w tym wszystkich najbardziej zadowalające.
Wybierzcie się na From The Seaside Tour na pewno, bo warto.
Relacja: Bartek Grześkowiak