NewsroomRecenzje

Przedstawienie, z którego każdy coś wyniesie – recenzja albumu “The Show”, Nialla Horana.

Daleko jest mi od osądzania czy rozwodzenia się, który członek dawnego One Direction jest najlepszym, ulubionym, najpopularniejszym. Większość pewnie zgodnie stwierdzi, że będzie to Harry Styles, bo faktycznie, nietrudno zauważyć, że jego kariera rozbujała się najszybciej po rozwiązaniu zespołu – w dużej mierze dzięki zasługom nie tylko śpiewania, ale także epizodom aktorskim czy modelingowym. Nie wolno jednak zapominać, że był on od zawsze chyba najbardziej rozpoznawalnym symbolem 1D (pozwolę sobie używać tu tego skrótu), bo w utworach zespołu jakoś zawsze najbardziej wysuwał się na przód. Karygodnym jednak byłoby powiedzieć, że pozostali członkowie zostali zapomniani bo również wykręcają dobre liczby słuchalności czy popularności. Jednym z nich jest Niall Horan – i jeśli już miałabym wybierać jakiegoś ulubionego chłopaka z ekipy to byłby nim chyba właśnie on. Uroczy blondyn, który zaliczył świetny glow up przez wszystkie te lata. Teraz prezentuje nam trzeci solowy album – co takiego namodził przez te trzy ostatnie lata od Heartbreak Weather?

Zacznijmy od tego, że album jest stosunkowo krótki w porównaniu do jego poprzednich, gdzie mogliśmy posłuchać trzynaście i czternaście utworów. Wszystkie ukazywały się w odstępie 3 lat, chociaż pechowo stało się w przypadku bardzo dobrego Heartbreak Weather – wydanego 13 marca 2020 – gdzie byliśmy na progu światowej pandemii koronawirusa. Jak wiele innych albumów, nie miał zbytniej szansy na rozpromowanie się, chociaż kilka singli uzyskało naprawdę dobre wyniki. Nie odbyła się także trasa promująca, ale na szczęście wyczekaliśmy nowego ogłoszenia – w tym koncertu w Polsce. Odbędzie się on 18 marca 2024 roku w Łodzi.

The Show, to najnowszy album Nialla, który spokojnie otula już od samej okładki. Nostalgiczne spojrzenie, którym raczy nas już nie blondyn, a od kilku dobrych lat brunet, uspokaja i napawa uśmiechem. Takim prostym, szczerym – udało się. Po wielu perturbacjach, każdy z chłopaków znalazł jakiś swój kierunek w którym skrupulatnie dąży i udaje im się to całkiem dobrze.

Album otwiera singlowe Heaven, które od kilku tygodni gości w polskich rozgłośniach radiowych. Przebojowe i sympatyczne brzmienie, dosyć charakterystyczne dla muzyki Nialla. W podobnym klimacie mamy tu utwór Meltdown, On A Night Like Tonight, Save My Life czy Must Be Love. To zdecydowanie najweselsze momenty tego albumu, które dobrze przeplatają się z tymi nieco wolniejszymi kawałkami. I chyba nie potrafię wybrać najlepszego. Nie mogę się oprzeć nuceniu przy Must Be Love czy Meltdown. Utwory niosą za sobą przyjemny i miły vibe, totalnie letni i taki, który sympatycznie słucha się zarówno w głośnikach samochodu przy trasie wakacyjnej jak i w tramwaju na słuchawkach w drodze do pracy.

Wolniejsze i nostalgiczne momenty to Never Grow Up, You Could Start a Cult, Science czy The Show z których dwa ostatnie są moimi totalnymi faworytami tego albumu. Czarujący i kojący głos Nialla w połączeniu z brzdękającym pianinkiem, delikatną perkusją czy wstawkami smyczkowymi…. totalnie można się rozpłynąć. Wyobrażam sobie taką sytuację – słuchając tego przy ognisku, na pikniku pod gwiazdami, nawet łezka może zakręcić się w oku. Po wsłuchaniu się w tekst, uderza jeszcze mocniej. Są to utwory smutne, rozliczające się z trudnymi momentami życia, ale jednocześnie dające nadzieję i ukojenie. Słychać w nich niesamowitą dojrzałość, zarówno w tekstach jak i w zdecydowanym, mocnym i rozwiniętym głosie.

Album ten jest bardzo dobry, choć krótki (całość przesłuchacie w pół godziny) to dobry jakościowo. Od dawna obstaje przy zasadzie, że czasami lepiej krótko a dobrze, niż wrzucać na album kilkanaście piosenek brzmiących w zasadzie tak samo i jak kopiuj wklej. Bardzo ciężko jest odnaleźć wtedy równowagę między “wspólnym stylem” a “powtarzalnością, na jedno kopyto”. W przypadku Nialla, wszystko jest na swoim miejscu, piosenki są różnorodne i choć krótkie, to zapadają w pamięć, poruszając najgłębsze zakamarki w głowie. Do tego albumu da się i potańczyć i popłakać. Dobra robota Niall! A teraz, aż z sentymentu wrócę sobie do przesłuchania raz jeszcze Flicker i Hearbreak Weather, by jeszcze chwilę pozostać w tym milutkim klimacie.

Moja ocena 9.5/10