fot.: Patryk Ścigała
ARS LATRANS Orchestra to główny projekt muzyczny Stowarzyszenia ARS LATRANS, który prezentowany jest podczas multidyscyplinarnego festiwalu sztuki. Powstał z potrzeby serca, by wspierać młodych artystów i uwalniać twórczą energię. Piotr Wykurz, założyciel wspomnianego projektu, w rozmowie z nami opowiedział m.in. o albumie „Noir”, możliwościach, jakie oferują jam sessions i kryteriach doboru członków wchodzących w skład zespołu – każda płyta to nowe głosy i zachwycające rozwiązania muzyczne.
Kiedy w Twojej głowie pojawił się pomysł na założenie Ars Latrans Orchestry?
Myślę, że w 2017 roku przy okazji organizowania drugiej edycji festiwalu Ars Latrans. Wydarzenie wyszło świetnie, ale wszyscy w stowarzyszeniu czuliśmy, że brakuje nam dodatkowego, w pełni „swojego” artystycznego tworu. Dlatego powstał pomysł, żeby założyć orkiestrę Ars Latrans. Na początku graliśmy covery, ale poczuliśmy, że zaczyna to przypominać Męskie Granie i nie chcemy iść w tym kierunku. Zależało nam na stworzeniu autorskiego projektu, w którym wszyscy będziemy się rozwijać i przy tym miło spędzać czas. Atmosfera, jaka panuje w orkiestrze, i relacje między jej członkami są bardzo ważne. Potem wszystko wychodzi w muzyce, którą tworzą.
„Noir” to określenie używane głównie w kontekście nurtu w kinematografii. Czym dla ciebie jest estetyka „noir”, jak ją rozumiesz? W jaki sposób, poza oczywistym tytułem, zebrany na płycie materiał realizuje jej założenia?
Komponując muzykę, w tle na projektorze puszczaliśmy stare filmy, którymi się inspirowaliśmy. Noir z całym swoim brudnym, wręcz brutalnym romantyzmem, stanowił dla nas punkt wyjścia do tego, by w utworach poruszać ciężkie, trudne emocje. Chcieliśmy poruszać się w mglistym, nie do końca jasnym, czasem zagadkowym, filmowym świecie.
W jaki sposób wybrzmiewa to w waszej muzyce? Czy są takie zabiegi muzyczne, które zastosowaliście, żeby jak najlepiej odwzorować ten klimat?
Każdy na płycie znajdzie coś innego z noir i o to chodzi. Działaliśmy intuicyjnie, poruszając się w klimacie estetyki noir, a nie odwzorowując to, co było w tamtych czasach. Kino noir kojarzy się głównie z jazzem lat 40-tych.
Który to jazz również wybrzmiewa na tej płycie.
Za wniesienie do nagrań jazzowego, filmowego klimatu, odpowiada Szymon Paciora. Zagrał swoje partie na trąbce i zrobił to świetnie. To może być jeden z najbardziej charakterystycznych elementów nawiązujących do tytułowego noir, który pojawia się na albumie.
fot.: materiały promocyjne
Coroczny skład Ars Latrans Orchestry tworzą artyści, którzy często reprezentują dość odległe gatunki muzyczne. W jaki sposób dobierasz skład zespołu tak, by między członkami nie płonęło, a twórczo iskrzyło?
Przede wszystkim chodzi o zebranie grona fajnych, twórczo udzielających się ludzi. Dlatego na początku do projektu zaprosiłem swoich przyjaciół. Niektóre osoby z tego grona się znały, inne nie znały się w ogóle. Efekt – super, co można usłyszeć na płytach „Sztuka Miłości” i „Y2K”. Przy płycie „Noir” poszedłem o krok dalej i wybrałem ludzi, których nie znałem ani ja, ani inni członkowie zespołu. Całkowity misz-masz wynikający z poszukiwania inspiracji. Do współpracy zaprosiłem Martynę Baranowską, wokalistkę zespołu Nago. Usłyszałem ją dzięki playliście „Alternatywna Polska” na Spotify i pomyślałem: „Wow, takiego wokalu nie słyszałem w polskiej muzie dawno, super”. Martyna używa znakomitego wibrata, a jej głos kojarzy mi się z Selah Sue, którą uwielbiam. Zaprosiłem więc ją i Karolinę Szałaśny, drugą wokalistkę, na luźne jam session do Wrocławia. Dla mnie w projekcie energia między ludźmi jest najważniejsza, stąd pomysł na luźne granie i próbne jammy, żeby się wzajemnie poznać i wyczuć muzycznie.
Jam session, z racji, że opiera się na improwizowaniu i poddaniu flow w muzyce, pozwala się artystycznie otworzyć?
Tak. Pokazuje, na ile ktoś się stresuje, a na ile się otwiera. W orkiestrze tworzymy wyłącznie na podstawie jammów, na miejscu, na „gorąco”. Tak, by kawałki były naprawdę „nasze”. Nie zdarza się, by ktoś wymyślił partię, przyniósł ją i na jej podstawie rozwijalibyśmy utwór. Z kolei np. o Tonym Yoru myślałem od dłuższego czasu. Miałem komplet siedmiu osób w Orkiestrze, więc uznałem, że zamykam temat. Gdy przyszedłem na jego koncert, zmieniłem zdanie. Gość zupełnie mnie rozwalił. Ma fenomenalną sceniczną energię!
Uznałeś więc, że zaprosisz go do projektu?
Tak, po koncercie poszedłem na backstage i zaprosiłem go do projektu. Nie myślałem wtedy o konsekwencjach tej decyzji, czyli utrudnieniach, jakie się pojawią, m.in.: w jaki sposób komponować w tyle osób, na kiedy zaplanować koncerty, by cały skład był obecny. Trzeba brać pod uwagę, że może pojawić się rozbieżność zdań. Z każdą kolejną osobą zaangażowaną w projekt jest trudniej nie o 15%, a o 30%.
fot.: Kasia Rynkiewicz
W jaki sposób zatem wygląda współpraca, gdy w projekt zaangażowanych jest tak wiele osób? Jak rozwiązujecie problem podziału funkcji w zespole: wyboru wokalistów, tekściarzy, instrumentalistów?
Nad „Noir” pracowaliśmy na obozach twórczych u mnie w domu na wsi. Dzieliły się na kilka mniejszych segmentów: był obóz jam session, na którym wymyśliliśmy strukturę utworów, następnie były obozy produkcyjne, podczas których nagrywaliśmy wokale i instrumenty.
Jeśli chodzi o zespół, instrumentaliści są wybrani. Natomiast nad wokalami pracujemy głównie podczas jam session. Ten, kto wymyśli w trakcie swoją partię, dopisuje do niej tekst. Czasem zdarza się, że dany motyw może nie do końca współgrać z konkretnym wokalistą. Wtedy pojawia się burza mózgów, co możemy z tym zrobić. I tak na przykład drugi utwór na płycie, czyli „Niepokoje”, w pierwszej wersji różnił się od tej, którą słychać na albumie. Szefner z Karoliną wzięli sprawy w swoje ręce, poszli na strych w pokoju, w którym nagrywaliśmy trąbki i po godzinie wrócili z takim tekstem i melodią, że mówiąc kolokwialnie, opadły nam szczęki. Widzieliśmy, że to jest kapitalne.
W naszym projekcie nie ma sztywnych ram, co oczywiście może być zgubne, ale to ich brak pozwala na improwizację, twórcze otwarcie i poddanie się intuicji. Uważam, że w komponowaniu muzyki najważniejsze jest by być obecnym „tu i teraz”, dawać słuchaczom emocje płynące z wnętrza, a nie to, by połączyć ze sobą klocki i zrobić dokładnie taki a taki numer od A do Z.
Wspomniałeś, że podczas jam sessions powstają teksty i melodie. Wokaliści i wokalistki sami decydują, jakie kawałki wykonają, czy decydujesz o tym ty?
Wokaliści dopasowują się do nich sami. Za tym, co wyjammowali, idzie jakieś osobiste przeżycie i doświadczenie, które ubierają w tekst adekwatny do melodii. Dzięki temu, że utwory są niejako o nich i o tym, co czują, są prawdziwe. To jest dla mnie najważniejsze w muzyce. Gdy słucham danego utworu, czuję, czy ktoś wie, o czym śpiewa, czy nie.
Daj się namówić na filozofowanie – gdybyś miał rozbić każdy z utworów z płyty „Noir” na dźwiękowe i rytmiczne atomy, który z kawałków określiłbyś jako najbardziej wymagający i dlaczego?
Całkiem inna sytuacja jest, gdy myślisz o utworach jako o kawałkach do słuchania w sieci, a inna, gdy wykonuje się je na koncertach. Na żywo panuje zupełnie inna energia, czasami nieco zmieniamy niektóre utwory. Przykładowo, w granym na koncercie „Czy Ty też tak masz?” emocjonalne uderzenie wybrzmiewa trzy razy silniej. Jednym z mocniejszych utworów pod względem emocjonalnym jest „Petty Souls”. Tekst dla mnie osobiście odnosi się do mojego dziadzia, który odszedł niecałe dwa lata temu, a obozy, o których wcześniej wspominałem, mieliśmy właśnie w domu, w którym mieszkał, więc uderza to jeszcze mocniej.
Skład orkiestry zmienia się co roku. W związku z tym, czy każda seria koncertów, które dajecie, jest „nowym rozdaniem”, spotkaniem tylko z materiałem stworzonym przez obecny skład? Czy może macie plan wracać do numerów z poprzednich wydawnictw?
Myślę, że wokaliści nie czuliby się dobrze ze śpiewaniem czyichś utworów. Jesteśmy projektem, który skupia się na twórczym podejściu, a nie komercyjnym sprzedawaniu muzyki. Oczywiście, fajnie, gdyby projekt zyskiwał na popularności i ludzie bardzo chcieliby nas słuchać, mimo tego że skupiamy się na twórczym podejściu. Póki co tak nie jest, dlatego po prostu robimy swoje. Gdyby Ola lub Grzesiek wpadli gościnnie na koncert, moglibyśmy w obecnym składzie wspólnie z nimi wykonać starsze numery powstałe w Ars Latrans Orchestra. To ich teksty, ich historie, więc jasne jest, że to oni powinni je zaśpiewać, nie ktoś inny. Gdy koncertowaliśmy z materiałem „Noir”, wplataliśmy w niego solowe utwory artystów zaangażowanych w projekt, czyli Martyny Baranowskiej i Marcina z zespołu Nago, Szefnera, Karoliny Szałaśny czy Tonego Yoru.
Zatem, jeżeli ktoś chce usłyszeć konkretny album w wersji koncertowej, ma na to jedną, niepowtarzalną szansę?
Tak. Chociaż dwa lata temu sytuacja wyglądała inaczej. Robiliśmy projekt z tą samą ekipą, więc trochę dłużej eksploatowaliśmy materiał. Nie wiem, jak będzie to wyglądać w przyszłości. Zmieniam bieg z drugiego na szósty, a wraz z nim moje podejście do projektu. Jest wymagający, dlatego nie będziemy wypuszczać płyty co roku. Na szczęście nie mamy narzuconej presji, która nas ogranicza, nie gonią nas terminy. Ars Latrans Orchestra to projekt, który zmienia się w zależności od naszych możliwości. Mamy w pełni wolną rękę, a w takich warunkach najlepiej tworzy się muzykę.
fot.: materiały promocyjne
Co najbardziej pasjonuje cię w kierowaniu projektem, jakim jest Ars Latrans Orchestra?
Fakt, że mogę poznawać super ludzi, wspierać ich i tworzyć z nimi muzykę. Cieszy mnie, że to, co robimy, podoba się odbiorcom. Kupują płyty, chcą ich słuchać nawet bardziej niż ja (śmiech). Poza tym, wewnątrz zespołu mają miejsce rzeczy, które dla mnie są niezwykle ważne. Dzięki temu, że tworzący go ludzie się poznali, to zaczęli ze sobą współpracować. Radek Baranowski, który był producentem płyty „Noir” teraz produkuje płytę Szefnera. Robi również płytę z Karoliną Szałaśny, jeden numer wydali, a za chwilę wydadzą kolejny. Szefner robił klip z gościem, który robił dwa klipy dla nas. W założeniu ten projekt miał służyć nie tylko tworzeniu muzyki, ale też twórczemu rozwojowi, sieciowaniu ludzi, wymianie kontaktów. To piękne, czuję osobiste spełnienie.
Na portalu WLKM.pl promujemy wspieranie pracy artystów poprzez kupowanie nośników fizycznych czy chodzenie na koncerty. Wierzymy, że w czasach zdominowanych przez streaming, to wciąż dobra opcja popularyzacji muzyki. A ty, jako artysta, jak się na to zapatrujesz?
Fajnie, że się na tym skupiacie, to istotne i potrzebne. Uważam, że portale streamingowe nie są jednoznacznie złe, dały artystom bardzo dużo dobrego. Wspieranie artystów poprzez zakup płyty i przyjście na koncert jest czymś innym. Moim zdaniem to najfajniejsze formy działania ze strony słuchaczy. Dla mnie, jak i pewnie dla wielu artystów, granie koncertów jest bardzo ważne. Pozwalają na wymianę energii między zespołem a odbiorcami, którzy często bardzo emocjonalnie przeżywają muzykę. Poza tym, na scenie możemy bawić się aranżami, eksperymentować. To dużo fajniejsze, niż praca nad złożeniem muzyki w krążek.