Michał Szpak – JOWISZJA “LOVE IS LOVE tour”. Relacja z warszawskiego koncertu w klubie Palladium.
Fot. Materiały redakcyjne
Wszystko zaczęło się w 2011 roku w pierwszej edycji programu X-Factor. Na telewizyjnej scenie zobaczyliśmy wtedy kolorowego, ekscentrycznego chłopaka w długich włosach i dużej ilości błyszczącej biżuterii. Kiedy padły pamiętne słowa „Mam na imię Michał na nazwisko mam Szpak” publiczność wybuchła śmiechem, a jury z niesmakiem przyglądało się wokaliście, nie szczędząc sobie uszczypliwych komentarzy. Michał wykonał utwór Czesława Niemena „Dziwny jest ten świat”, który po tak przykrym początku jeszcze bardziej zyskał na mocy. I wtedy zadziała się magia i właśnie tą magię mogliśmy podziwiać w czwartek na scenie warszawskiego Palladium.
Koncert rozpoczął się intrem, któremu towarzyszyły wizuale grające duża rolę w trakcie całego show. Gdy Michał pojawił się na scenie przy dźwiękach pierwszego utworu „We Need a Coco” publiczność przyjęła go bardzo entuzjastycznie, a wokalista odwdzięczył się ogromnym zaangażowaniem w cały performance. Tak performance, bo temu występowi bliżej było właśnie do artystycznego show niż zwykłego koncertu. Cała scena zastawiona była instrumentami stojącymi na podwyższeniach, a w centralnej części znajdował się fortepian. Można było pomyśleć, że Michał zaserwuje nam delikatny, akustyczny koncert przy akompaniamencie fortepianu. Jednak nic bardziej mylnego artysta miał na ten instrument zupełnie inny plan, a mianowicie służył on Michałowi za podest/scenę, w zasadzie ciężko to jednoznacznie nazwać. Wokalista przez cały koncert siedział, leżał, ale głównie skakał i tańczył na pokrywie instrumentu. Co więcej do fortepianu przymocowana rura do pole dance, którą wokalista wykorzystywał do swoich sensualnych układów tanecznych.
Były momenty euforii, energii i tańca kiedy to publiczność mogła się wyszaleć i poskakać pod sceną między innymi za sprawą piosenek „Halo wodospad” czy „Jowiszja”, ale także momenty wzruszania i zadumy na przykład przy zagranym na bis „Hiobie”. Nie zabrakło również ważnych apeli czy przesłań płynących z ust artysty dotyczących głównie miłości, akceptacji i równości, bo właśnie taki przekaz niesie za sobą ta trasa. Co ciekawe wokalista zaśpiewał utwory tylko ze swojej ostatniej płyty „Nadwiślański mrok”, która premierę miała 24 listopada oraz single wydane w niedalekiej przeszłości. Nie usłyszeliśmy zatem eurowizyjnego „Color Of Your Life”, poruszającego „Jesteś bohaterem” czy niosącego piękne przesłanie „Dreamer’a” za to mogliśmy się rozpływać przy dźwiękach „Gai”, „Warszawianki” czy rozrywającego serce „Smutku”. Czy brakowało mi starszych kawałków? Ze zdziwieniem musze przyznać, że zupełnie nie, bo Michał zdecydowanie wynagrodził ich brak pięknymi aranżacjami i remixami nowych utworów.
Ale wróćmy jeszcze do zagadkowej Jowiszji z tytułu tej relacji. Kim ona właściwie jest? Jowiszja to muzyczne alter ego Michała, które jak sam mówi służy mu do tego, żeby przekazać to czego sam nie może. Dlatego to czego wokalista nie potrafi sam wyrazić wyraża właśnie dzięki Jowiszji, która jest boginią i kapłanką, magicznym bytem, który wyraża niewyrażalne. I to właśnie Jowiszja była największą magią tego koncertu pokazującą nam zupełnie inny pełen miłości i akceptacji świat.
Love is Love tour to trasa przepełniona pięknymi przesłaniami, kostiumami, wizualami, ale przede wszystkim cudownymi dźwiękami, bo trzeba przyznać, że poza całą oprawą sceniczną i wspaniałym show to właśnie głos Michała gra tutaj pierwsze skrzypce. Na scenie działo się dużo, ale trzeba przyznać, że publiczność pod sceną dorównywała kroku artyście i z ogromną energią bawiła się w trakcie trwania całego występu. To jeden z ostatnich koncertów w tym roku, w którym miałam okazję uczestniczyć dlatego tym bardziej cieszę się, że się nie rozczarowałam, a wręcz przeciwnie byłam zachwycona! Jeśli tylko macie okazję to pójdźcie na koncert Michała. Jestem przekonana, że nie będziecie żałować!