W ostatnich latach Aurora stała się umiarkowanie częstą gościnią w naszym kraju. W zasadzie, jakby się tak dłużej zastanowić to chyba nie ma roku bez Aurory w Polsce. Czasami jest to jakiś festiwal, czasami solowe koncerty. Zdecydowanie odbiór jej muzyki urósł w skali, bo w ostatnim tygodniu mieliśmy przyjemność doświadczyć jej koncertów w krakowskiej Tauron Arenie i na warszawskim Torwarze. To właśnie w tym ostatnim uczestniczyłam i o nim chwilę dzisiaj porozmawiamy.
Jak fanką Aurory jestem od dawna, bo w sumie jej pierwszy koncert zaliczyłam na Kraków Live jeszcze przed pandemią w 2019. Było to bodajże show zabookowane na ostatnią chwilę na zastępstwo, bo ktoś tam (nie pamiętam już kto) się chyba rozchorował. Anyway, muzyka tejże artystki znana jest mi nie od dzisiaj. I jak zawsze wychodziłam z jej występów oczarowana i zadowolona to ostatni koncert zostawił we mnie mocno… mieszane uczucia. Spokojnie, już tłumaczę.
Kto jak ja od jakiegoś czasu śledzi jej twórczość, na pewno zdaje sobie sprawę z pewnego pierwiastka konceptualizmu, który wkrada się do jej wydań. Świadczy o tym chociażby album Infections Of A Different Kind – step 1 oraz jego druga część A Different Kind Of Human – step 2. Oba projekty mają podobny klimat, łączone okładki. Później mieliśmy styczność z albumem The Gods We Can Touch oraz ostatnim, który właśnie promuje ta trasa czyli What Happened To The Heart? Taki też wydźwięk konceptualizumu odebrałam w ostatnim show. Zgrane wizualizacje, lekko przyozdobiona scena figurkami ptaków, delikatne światło, które oplatało artystkę ale nigdy nie było rażące i wręcz było bardzo intymnie. To wszystko było oczywiście piękne i zgrane ale…
…ale wiało nudą. Początek koncertu co prawda rozpoczęło piękne i nawet momentami przy końcówce żywe Churchyard wykonane wraz z chórkami. Następnie nowa kompozycja Echo of My Shadow, która wprowadziła nas w intymny slow-mode. Na początku byłam z tym okej, bo pomyślałam sobie, że za chwilkę się rozkręcimy. Jednak kiedy wjechała akustyczna wręcz wersja The River, już chyba powoli zaczynałam rozumieć jaki rodzaj koncertu nas czeka. Na próżno było czekać na dropnięcie, które jest mi znane z poprzednich koncertów i płyty. Otrzymaliśmy w zasadzie krótki przerywnik – po raz kolejny w wykonaniu z chórkami. Chociaż w sumie nie mam tego za złe, bo ta wersja muszę przyznać była bardzo wzruszająca.
Na kilka dni po koncercie, z mocniejszych momentów na myśl przychodzi mi teraz już tylko Heathens i Queendom. Nawet moje ukochane The Seed, które zawsze dobrze mi robi bo jest takim spokojem pomieszanym z gniewem, tym razem wybrzmiało zupełnie nie tak, bardzo płasko. Niestety, z przykrością stwierdzam, że w połowie seta (albo nawet i wcześniej) miałam już szczerą ochotę wyjść. Było bardzo dużo nowych piosenek, które nawet nie miały szans zaprezentować się w swojej pełnej okazałości, bo były sprowadzone do akustycznych wersji. Bardzo delikatne, bezpieczne i otulające. Momentami aż usypiające.
Co aż tak bardzo mnie rozczarowało? Myślę, że jako człowiek, który uprzednio widział Aurorę głównie na jej koncertach festiwalowych – zupełnie nie tego się spodziewałam. Na festiwalowych koncertach jest znacznie bardziej dynamicznie, radośnie, z mocnym tanecznym uderzeniem. Aurora biega po scenie – dosłownie (jak ja to nazywam) hasa – cieszy się do wszystkich i zaraża energią. Gdy obserwowałam jej festiwalowe występy po prostu nie byłam w stanie przestać się uśmiechać. Z takim też trochę oczekiwaniem poszłam na ten ostatni koncert. Owszem, liczyłam się z tym, że materiał będzie bardziej skoncentrowany na promowaniu nowych kawałków i to jest jak najbardziej okej. Ale kłóci mi się trochę to, że ten album nie jest aż tak spokojny jak przestawiła to na koncercie. Nawet swoje Exist For Love, które jest mega wolną balladą, jeszcze bardziej rozciągnęła i rozwlekła. Gdzieś pomiędzy dostaliśmy Runaway, Queendom i Starvation. Zakończeniem podstawowego seta było Giving It To The Love – które faktycznie było całkiem sporym wybuchem energii, ale szkoda, że dopiero na koniec.
W bisie przywitała nas Cure For Me, które znowu… było za spokojne. Później nowym Some Type Of Skin by na koniec znowu utulić balladą Invisible Wounds i outrem w postaci A Little Place Called The Moon. Niestety, pod koniec seta ewakuowałam się, bo tak naprawdę czekałam już tylko na Cure For Me i byłam gotowa do wyjścia. Całość na tyle mnie unudziła, że nie miałam ochoty zostawać do końca.
Co więc poszło nie tak? I teraz, żebym nie zabrzmiała źle. Ten koncert był dobry. Był dobry dla największych fanów. Pełen intymności, wzruszeń, spokojnego kołysania, pasujących wizualizacji i opowieści. Jednak dla przeciętnego słuchacza, który być może został oczarowany jej sylwetką dzięki jej festiwalowym występom, niestety podejrzewam, że mógł był mocno nudny i rozczarowujący. Za mało było w nim życia, za mało przeplatania nieco żywszymi piosenkami i trochę za mało różnorodności. Myślę, że koncert spełnił oczekiwania fanów, jednak ja jako mniej zaangażowana fanka – czuję mały niedosyt i mam mieszane uczucia. Zabrakło dla mnie tej radości, hasania, biegania i interakcji z fanami w trakcie śpiewania – wszystkiego tego, czego doświadczałam na poprzednich jej koncertach. Liczę, że może następny raz będzie dla mnie trochę bardziej udany.