Mgr sztuki Remigiusz Kuźmiński, kilkanaście lat temu prawie doktorant – rozmowa z artystą

fot. A.B.
Remigiusz Kuźmiński to nietuzinkowy artysta. Absolwent Akademii Muzycznej im. Feliksa Nowowiejskiego w Bydgoszczy.
Poniżej bardzo ciekawa, szczera, wyczerpująca i momentami bardzo wzruszająca rozmowa z artystą, którą miałam przyjemność przeprowadzić.
Ostatnie single solowe „Życie to krótki film” oraz „Do Ciebie Mamo” nagrywał Pan w bardzo trudnym czasie, ale pomimo tego nie poddał się Pan, prawda?
Nie poddałem się. Nagrywałem je w dniu śmierci mojego Przyjaciela. Był nim Pan Kaziu, senior 85 letni, z którym pracowałem dawniej w domu kultury. On był tam portierem, a ja wówczas nauczycielem śpiewu. Bez względu na wiek ekipa pracownicza bardzo mocno się ze sobą zżyła i zaprzyjaźniła. Każdy z nas potem z różnych względów odchodził z tej pracy. Dziś instytucja ta już nie istnieje, a ja jako jeden z naszej ekipy cały czas po latach miałem bardzo dobry kontakt z Panem Kaziem. Co prawda przeważnie telefoniczny, ale kontakt był. W dniu 20 grudnia 2024, od ponad pół roku miałem na ten dzień umówiony termin sesji nagraniowej w mojej Wytwórni MG Studio w Bydgoszczy. Proszę sobie wyobrazić, że tego dnia na trzy godziny przed nagraniem zadzwoniła do mnie żona mojego Przyjaciela i powiedziała mi, że nie żyje. Zmarł nagle ok. godziny 13.00, a moje nagranie było ok. godziny 16.00. Tak się złożyło, że nie mogłem przełożyć już tego nagrania. Utwory, które tego dnia wówczas nagrywałem też były zaplanowane od bardzo dawna. Proszę sobie wyobrazić, że trzy godziny po śmierci Przyjaciela stałem już przy mikrofonie i nagrywałem dwa single. Single, których tytuły mówią same za siebie, bo są to: „Życie to krótki film” oraz „Do Ciebie Mamo”. Dwie sentymentalne kompozycje zrealizowałem w dniu śmierci swojego Przyjaciela. Dlatego też nie mogło być inaczej i jeden z tych singli zadedykowałem wszystkim swoim bliskim zmarłym, rodzinie, przyjaciołom i znajomym, którzy na przestrzeni dziejów odeszli z tego świata, a drugi singiel zadedykowałem oczywiście mojej Kochanej Drogiej Mamie. Utwór „Życie to krótki film” opowiada o stracie, umieraniu, samotności i przemijaniu… i w dniu jego realizacji zaplanowanej pół roku wcześniej, umiera mi akurat Przyjaciel. Przypadek? Nie sadzę. Jak przebiegło nagranie i co czułem w trakcie jego realizacji? To już można sobie tylko wyobrazić. Zanim nagranie trafiło do sieci, radia i telewizji… po raz pierwszy publicznie było wyemitowane na pogrzebie mojego Przyjaciela. Tam utwór ten odbył swoją niecodzienną i jakże niezwykłą publiczną premierę. Po dwóch miesiącach od premiery singla w mediach został zrealizowany do niego teledysk.
Już dawno nie wydał Pan swojej płyty. Dlaczego?
Nie wiem dlaczego. Nie myślałem nad tym. Może dlatego, że poświęciłem się wydawaniu singli? Fakt, dużo nagrałem tych singli od czasów ostatniej płyty solowej. Jest ich tak dużo, że mógłby już powstać z nich kolejny album. W dzisiejszej dobie streamingu coraz więcej ludzi nie ma w domu już sprzętu do odtwarzania płyt CD. Laptopy na półkach sklepowych nie mają już kieszonek na płyty i odtwarzacze w nowych samochodach też nie mają. Ludzie wszystko odsłuchują teraz przeważnie w cyfrze – na YouTube, Spotify itd.. Szczerze? Sam w domu nie mam już żadnego sprzętu na płyty. Moje wszystkie wydane albumy (po jednym egzemplarzu z każdego wydania) stoją sobie u mnie w domu ładnie na półeczce. Wszystkie nakłady płytowe już dawno zeszły. Zostały mi tylko moje własne pierwsze prywatne egzemplarze. Miałem takie przypadki, że gdy dawałem komuś swoje płyty w prezencie to ten ktoś mówił: „A co ja z tym zrobię jak nie mam gdzie odsłuchać, nie mam sprzętu na płyty, więc daj je komuś innemu, a ja i tak sobie Ciebie słucham na bieżąco w internecie”. I tutaj taka odpowiedź mówi sama za siebie dlaczego sceptycznie podchodzę teraz już do wydawania płyt w formie fizycznej. Jak wydam kolejne płyty to z pewnością głównie w wersji cyfrowej, a w wersji fizycznej wyjdzie tylko może jakiś drobny mały nakład promocyjny, ale już nie taki duży jak przy poprzednich albumach.
Często Pan koncertuje?
Teraz już troszkę rzadziej. Jeszcze parę lat temu to miałem koncert za koncertem. Było ich naprawdę sporo, że czasem byłem mocno przemęczony. Teraz jakoś jest ich mniej. I to nie koniecznie mniej przez pandemię, bo tuż po pandemii też miałem wysyp koncertowy i długie maratony jeden za drugim. Dzieje się to jakoś tak naturalnie. Teraz wolę i cieszę się jak zagram jeden dobry koncert w miesiącu. Jeden, dobrze płatny, to i wyżyć można przez kolejne dwa miesiące. Chyba już bym nie chciał po siedem, osiem koncertów w miesiącu jak było dawniej. Aby się dobrze móc do koncertu przygotować, zrobić program, napisać scenariusz, wybrać odpowiedni repertuar, wyćwiczyć go, wypróbować, pozgrywać, wymienić jak coś trzeba, przypomnieć teksty lub często nauczyć się nowych na pamięć, rozgrzać głos, aby był w formie, dobrze się wyspać, aby organizm był wypoczęty i przygotowany do koncertu… to do tego wszystkiego potrzeba naprawdę sporo cennego czasu. To nie jest wcale takie hop-siup jakby się mogło wydawać. Zatem przy jednym koncercie w miesiącu (od jednego wydarzenia do drugiego) mam spokojnie dużo czasu na przygotowanie się. A jeśli jest ich więcej w miesiącu, to trzeba się często spieszyć. A ja wolę sobie pracować powoli, dokładnie i z należytą starannością. Publiczność, która przychodzi na moje/nasze koncerty musi czuć, że jestem/jesteśmy przygotowani na 200 procent. Profesjonalna scena nie ma taryfy ulgowej. Trzeba cały czas pamiętać, że my artyści (wokaliści czy instrumentaliści), pracujemy całym swoim żywym organizmem i narządami – głosem, krtanią, klatką piersiową, głową, tułowiem, brzuchem, kręgosłupem, rękoma czy też nogami itd.. Mięśnie po koncercie mogą boleć tak samo jak po jakimś wysiłku fizycznym. Gdy organizm nawali, jest chory, niewypoczęty, a już co gorsza zdenerwowany, spięty lub obciążony psychicznie… to wtedy na koncercie czy na nagraniu w studiu jest po prostu klapa. My artyści musimy o siebie dbać. Sen i higiena psychiczna to podstawa. Dwie noce przed każdym koncertem staram się spać minimum po 10 godzin. My artyści nie jesteśmy automatami. Każdy występ sceniczny, do którego dochodzą oczywiście emocje, stres, pobudzenie, podniecenie artystyczne… sprawia na przykład w moim przypadku…, że po zejściu ze sceny jestem tak zmęczony, cały mokry, spocony, z obolałymi nogami, bolącym kręgosłupem (bo przez ponad godzinę jednak stoję, a tuszę mam przecież całkiem sporą)…, że można to porównać spokojnie do kopania ogródka, biegania czy dźwigania ciężkich zakupów itp.. Śpiew czy gra na instrumencie jest jak sport. To jest dyscyplina olimpijska. To prawie ten sam wysiłek. Oczywiście jeśli chodzi o śpiew ten nasz, profesjonalny, akademicki, a nie ten śpiew pod nosem, pod prysznicem, na weselu lub imprezie karaoke. Ktoś powie sobie: „Aaaaa tam, co to za praca, pośpiewają sobie trochę, pograją i co to takiego”. Nie chcieliby Ci ludzie widzieć mnie tuż po zejściu ze sceny. Wyglądam wtedy jak wyczerpany wrak, który najchętniej od razu chciałby się położyć, wyprostować ciało i wypocząć. A tu do domu często długa droga, gdzie wracam dopiero nazajutrz nad ranem po 24 godzinach bez snu. Nic dziwnego, że po każdym koncercie potrzebuję długiego czasu na dojście do siebie, na regenerację psychiczną i fizyczną. A emocje, które towarzyszą nam na koncercie siedzą w nas jeszcze przez długi czas. Długo pamiętamy jeszcze uśmiechy publiczności, bisy, owacje na stojąco, dobre słowa od ludzi oraz gratulacje i kwiaty otrzymane po występie. Muszę dużo wypoczywać i relaksować się, aby potem móc na spokojnie zabrać się za przygotowania do realizacji kolejnego koncertu.
Ale przecież praca muzyka do nie tylko koncertowanie.
Dokładnie tak. Pozostałe elementy składowe naszej pracy to wywiady w prasie, radiu, telewizji oraz internecie, krótkie występy telewizyjne, sesje nagraniowe w studiu, komponowanie muzyki, pisanie tekstów, sesje zdjęciowe, próby oraz ćwiczenia techniczno-repertuarowe. Wywiady udzielamy dla mediów stacjonarnie na miejscu w danej instytucji albo często też telefonicznie lub video-online. Udzielamy wywiadów także za pomocą korespondencji mailowej z redakcją, czyli dokładnie tak, jak to się dzieje w tym momencie między mną a Panią Redaktor. Pani przesyła mi mailowo poszczególne pytania, a ja na nie odpowiadam odsyłając Pani maila zwrotnego.
Należy Pan do Wytwórni MG Studio w Bydgoszczy. Jak się układa współpraca?
Wytwórnia Nagraniowa MG Studio w Bydgoszczy to miejsce bardzo mi bliskie. Wszystkie możliwe nagrania, które zostały wydane w całym moim dotychczasowym życiu zawodowym, zostały zrealizowane i wyprodukowane tylko i wyłącznie przez to miejsce. Co prawda miałem też inne sesje nagraniowe np. w Radiu PiK, ale to było tylko gościnnie i epizodycznie. Na czele MG Studio stoi znakomity muzyk, gitarzysta, kompozytor, aranżer, realizator dźwięku, nauczyciel muzyki oraz mój dobry kolega – Marcin Grzella. Współpraca nasza układa się bardzo dobrze począwszy od mojego pierwszego roku studiów, czyli dokładnie od 2002 roku. Od tamtego czasu zrealizowaliśmy ogromną ilość moich utworów solowych i kooperacyjnych. MG Studio to oprócz sceny jedno z moich miejsc pracy. Tam nagrywam i tworzę swoje wydania fonograficzne. I jestem przekonany, że tak już zostanie do końca mojej kariery zawodowej.
Pracuje Pan nie tylko solowo, ale także w kooperacjach. Jakie to kooperacje?
Główną formą mojej pracy jest wokalna praca solowa, ale lubię pracować też w kooperacji z moim przyjaciółmi ze studiów i nie tylko. Do stałej owocnej współpracy zaliczam nazwiska takich osób jak: Daria Wójcik, Agnieszka Broczkowska, Wojciech Broczkowski, Izabela Wojciechowska, Anna Niemiec-Mościcka, Adriana Wdziękońska, Marcin Grzella. Ale są też osoby, z którymi współpracowałem epizodycznie na potrzebę jednorazowych projektów. Zaliczają się do nich np. Sylwia Milińska i Aleksandra Meler.
A co z dyrygenturą i pedagogiką? Pracował Pan jako dyrygent i nauczyciel śpiewu?
Oczywiście, pracowałem. Zaraz po studiach dostałem pierwszą pracę w domu kultury. Pracowałem jako nauczyciel śpiewu solowego i chóralnego oraz dyrygent. Pełniłem też obowiązki instruktora d.s. organizacji imprez kulturalnych. Założyłem własne zespoły wokalne i chóry, które wykonywały przede wszystkim muzykę rozrywkową (gospelową i nie tylko). W pracy poświęcałem się całym sobą. Robiłem kawał dobrej roboty. Moi wychowankowie (soliści, zespoły, chóry) zdobywali nagrody w wielu konkursach i festiwalach muzycznych. Zostali później studentami i absolwentami studiów muzycznych na tej samej uczelni, którą ja ukończyłem. Niektórzy ukończyli też studia aktorskie, grają w teatrach i są zwycięzcami popularnych programów telewizyjnych. Pracując jako nauczyciel i dyrygent po kilku latach pracy zauważyłem, że zaniedbywałem siebie samego jako wokalista. Poświęcałem mnóstwo czasu swoim wychowankom, a mnie jako wokalisty solowego na scenie było coraz to mniej. Po pewnym czasie przyszedł czas rozważań. Zadałem sobie pytanie czy tak naprawdę praca pedagogiczna i dyrygencka jest tym czymś co chciałbym robić na stałe i do końca życia. Jak już pracowałem, uczyłem, dyrygowałem, to angażowałem się w tę pracę na sto procent. Przekazywałem rzetelnie swoją wiedzę, ale nie było to do końca coś, co by mnie w pełni zawodowo satysfakcjonowało. Do tego wszystkiego dochodziły koszmarnie niskie zarobki w tej pracy. Nota bene, dziś naprawdę wstyd by mi było głośno powiedzieć jakie dostawałem wynagrodzenie jako magister sztuki. Kwota, jaką co miesiąc otrzymywałem była jakąś żenadą, która uwłaczała mi i mojemu wykształceniu. Pieniążki te można było śmiało porównać to do jałmużny. Do tego wszystkiego dochodziła oczywiście umowa tylko i wyłącznie na tzw. „śmieciówce”, bo na etat nie było szans. A pracy i chętnych do nauki śpiewu było tak dużo, że pracowałem codziennie tyle samo godzin jakbym był na etacie. Mógłbym oczywiście pracować mniej godzin, ale wiązałoby się to wtedy z tym, że nie mógłbym przyjmować na zajęcia wielu zdolnych ludzi, którzy po prostu bardzo chcieli się u mnie uczyć. Nie umiałem odmówić jak ktoś był utalentowany i widziałem, że mu bardzo zależy. Potrzebowałem zdecydowanie całego etatu, aby móc pracować z dużą grupą chętnych na naukę uczniów, dostać za to godziwe wynagrodzenie, wyżyć za nie od pierwszego do pierwszego oraz zwyczajnie wyrabiać sobie ZUS. Zmieniałem co jakiś czas pracę przechodząc do innej instytucji kultury z myślą, że być może w nowej pracy zostanę bardziej doceniony otrzymując lepsze warunki umowy i lepsze wynagrodzenie. Niestety, żadna z placówek kultury, w których pracowałem (a było ich pięć i wiele z nich już nie istnieje), nie dawała mi takiej możliwości. Nie zanosiło się ani na etat, ani na 3/4 etatu, ani na pół etatu. Wchodziły w rachubę tylko i wyłącznie umowy zlecenia, umowy o dzieło i ćwiartki etatu. I nagle w pewnym momencie nastąpiło moje oświecenie, gdzie powiedziałem „stop”. Przejrzałem na oczy i definitywnie rzuciłem tę pracę na korzyść własnej wokalnej pracy estradowej. I bardzo szybko dostrzegłem, że zaczęło mi się to wszystko dużo bardziej opłacać, a przy tym wszystkim poczułem większe spełnienie zawodowo-artystyczne. Natomiast dziś jako dyrygent, jeśli wpłynęłyby jednorazowe propozycje, aby przygotować jakieś dzieło sceniczne i koncert od strony dyrygenckiej z jakimś chórem czy orkiestrą… dla mnie nie ma problemu. Jak najbardziej wchodzę w to. Z chęcią stanę wtedy za pulpitem dyrygenckim i poprowadzę jednorazowo aparat wykonawczy (chór lub orkiestrę). A że takich propozycji dyrygenckich nie dostaję (bo się trochę też o to nie staram) to wykonuję na bieżąco swoją pracę jako wokalista. Dyrygentura jako stała praca z chórami czy orkiestrami nie wchodzi u mnie aktualnie w rachubę. Okazjonalna gościnna dyrygentura, jak najbardziej tak. Wokalistyka to moja pierwsza główna specjalność, a dyrygentura to druga specjalność. I do tych dwóch specjalności dochodzą pełne kwalifikacje pedagogiczne, które również mam zawarte w dyplomie magisterskim. Te kwalifikacje jako uzupełnienie moich specjalności dają mi dodatkowo pełne uprawnienia do pracy w charakterze nauczyciela śpiewu i nauczyciela muzyki we wszystkich typach szkół, uczelni oraz placówek kultury. Jednak postanowiłem skupić się na swojej pierwszej głównej specjalności, czyli wokalistyce, z dumą pracując jako wokalista.
Jest Pan wykonawcą Hymnu Bydgoskiego Klubu Sportowego „Polonia” zatytułowanego „Gdy idzie Polonia z Bydgoszczy”. Jak do tego doszło?
Zaraz po studiach dostałem propozycję nagrania tego hymnu od mojej koleżanki z roku, ponieważ jej mąż był pomysłodawcą i inicjatorem tego projektu. Wykonałem gościnnie solową tenorową partię wokalną w asyście Orkiestry Dętej z Pruszcza pod dyrekcją dyrygenta Mirosława Kordowskiego. Nagranie zostało zrealizowane i wyprodukowane przez Polskie Radio Pomorza i Kujaw z siedzibą w Bydgoszczy. Było to bardzo miłe doświadczenie i fajna współpraca. Hymn ten z moim głosem od wielu lat emitowany jest przed wszystkimi rozgrywkami sportowymi na stadionie bydgoskiej „Polonii”.
Brał Pan udział w programach typu talent show?
Kiedyś próbowałem swoich sił w takich programach. Dziś już bym tego nie zrobił. I nie zrobię nawet jak już będę seniorem (śmiech). Jak byłem w średniej szkole muzycznej to pojechałem ze znajomymi z klasy na casting do „Drogi do gwiazd”, „Idola” i „Szansy na sukces”. Nie dostałem się. Potem uczestniczyłem w castingu do programu „Start w TVN-ie, meta na scenie” i dostałem się do półfinału. Śpiewałem tam piosenkę Czerwonych Gitar pt. „Jest taki kraj na łąkach snu”. Ale całkiem niedawno, bo w 2021 roku, były eliminacje do „Szansy na sukces” za pomocą nadesłanych nagrań mp3. Z ciekawości podesłałem kilka swoich utworów i dostałem się. Po dwóch miesiącach zadzwonili do mnie z TVP2 i zostałem zaproszony na nagranie odcinka z piosenkami Krzysztofa Krawczyka. Jednak nie przyjąłem zaproszenia i zrezygnowałem z udziału w programie.
Dlaczego?
Dlatego, że… po pierwsze: wysłałem nagrania spontanicznie z czystej ciekawości czy przejdą one jakąkolwiek wewnętrzną selekcję i jaka będzie decyzja komisji jurorskiej, a po drugie: przydział do odcinka z piosenkami Krzysztofa Krawczyka mnie nie satysfakcjonował. I nie chodziło mi tu tyle o samego Pana Krawczyka, bo uważam, że był ciekawym artystą o wspaniałym głębokim barytonie… tylko po prostu nie odpowiadały mi wszystkie jego piosenki, które miały znaleźć się do wylosowania w programie. Trącały mi one taką lekką weselną biesiadą, a jak takich utworów po prostu nie znoszę. Przy okazji zrobiłem dobry uczynek zwalniając miejsce komuś innemu, bo przez moją rezygnację dostała się w moje miejsce kolejna osoba z tzw. listy rezerwowej. A ja i tak miałem czystą satysfakcję, że się dostałem. I to mi w zupełności wystarczyło.
Jako młody chłopak występował Pan też w telewizji, prawda?
Tak. Występowałem w lokalnych telewizjach, ale też w TV Polsat w programie „Klip Klaps – najmłodsza lista przebojów”. Byłem wtedy w szóstej (albo siódmej… teraz dokładnie nie pamiętam…) klasie podstawówki. Wystąpiłem m.in. w odcinku, który transmitował Koncert Telewizyjny z okazji „Powitania Wiosny”. Był on poświęcony na rzecz promocji Fundacji Polsat. Zostałem do tego programu i koncertu zaproszony przez Korporację Artystyczną „Arko” z Łodzi (już nieistniejąca chyba) oraz polskiego aktora Wojciecha Asińskiego i aktora Andrzej Krucza, którzy wówczas prowadzili ten program oraz koncert. A jak się tam dostałem? W domu kultury, do którego jako nastolatek uczęszczałem na zajęcia wokalne, mój instruktor wraz z moim tatą nagrali mnie na kasetę magnetofonową (wtedy jeszcze takie istniały). Zaśpiewałem swoje dwie pierwsze autorskie piosenki, do których napisałem muzykę i tekst (były to „Szalony czas” oraz „Świat wokół mnie”), a następnie wraz z moją mamą wysłaliśmy nagrania do telewizji. I tak po jakimś czasie na nasz domowy telefon stacjonarny zadzwonili i mnie zaprosili. Program ten i koncert nagrywany był wówczas w Hali „Astoria” w Bydgoszczy. Oprócz mnie wystąpili w nim inni wokaliści i zespoły z programu „Klip-Klaps”, m.in. janikowska (już nieistniejąca) grupa wokalna „Sweet Joy”, z którą często spotykałem się na konkursach i festiwalach. Co ciekawe… fragmenty mojego występu oraz moje piosenki były też kilkukrotnie wyemitowane w „Tęczowym Music Boxie” w TVP1.
Jak wyglądała Pana edukacja muzyczna?
Chyba jeszcze jak dotąd nigdzie publicznie tego nie mówiłem, że na samym początku edukacji muzycznej uczęszczałem do Państwowego Ogniska Muzycznego na naukę gry na keyboardzie. Mój tata bardzo chciał, żebym grał na tym instrumencie, ponieważ on też sam na nim grał. Wspomnę tutaj, że tata jest muzykiem-amatorem, który kiedyś miał swój zespół grający na weselach. Od wielu lat gra też na sakshornie tenorowym w amatorskiej górniczej orkiestrze dętej. Pomimo amatorskiej funkcji tej orkiestry wspiera ją i gra w niej kilku dyplomowanych muzyków-nauczycieli. Orkiestra ta należy do kopalni soli, w której tata pracował jako zawodowy (dziś już emerytowany) kierowca. Gdy przeszedł na emeryturę kopalnia przydzieliła mu funkcję zastępcy prezesa tej orkiestry. Zatem jako osoba pasjonująca się muzyką (a zwłaszcza keyboardem) wspólnie z mamą zapisali mnie do ogniska, a że ja akurat w tym czasie bardzo chciałem dostać pieska, to rodzice powiedzieli, że jak będę chodził do ogniska na keyboard, to mi tego pieska kupią. No i chodziłem przez rok. Ukończyłem pierwszą klasę keyboardu z oceną bardzo dobrą na egzaminie. Po roku rodzice musieli mnie wypisać z ogniska, ponieważ bardzo płakałem i mówiłem, że nie chcę grać na tym instrumencie. A pieska i tak dostałem (Arik – żył z nami18 lat). Keyboard mnie nie interesował i od najmłodszych lat bardzo irytował. Kojarzył mi się przeważnie z banalną muzyką biesiadną, disco-polo z „majteczkami w kropeczki” na czele oraz suto zakrapianymi weselami. Keyboard elektroniczny, gdzie automat potrafi walić równo „umca-umca”, to zupełnie nie moja bajka. Oczywiście instrument ten można wykorzystać też do nieco ambitniejszej muzyki, bo style, rytmy i barwy, które w sobie posiada, potrafią być często bardzo ciekawe. Pamiętam właśnie jak mój tata w domu grał na nim ciekawe utwory muzyki filmowej czy też standardy światowej muzyki rozrywkowej np. z repertuaru zespołu „Vaya con Dios” czy też hiszpańskiego piosenkarza Julio Iglesiasa. A ja wolałem profesjonalne śpiewanie i gitarę. Zawsze fascynował mnie głos ludzki jako instrument, jego anatomia i funkcjonowanie, a także fortepian i gitara. Głos ludzki jest klasyfikowany jako instrument dęty z tak zwanej grupy „aerofonów”, w którym źródłem powstawania dźwięku jest drgający słup powietrza. Wibracje fałdów głosowych w krtani spowodowane przepływem powietrza z płuc przy jednoczesnym podparciu oddechowym „appoggio”, generują wydobycie dźwięku u wokalistów. Zawsze miałem bardzo duże ambicje i marzenia o profesjonalnej scenie. Nigdy nie chciałem być muzycznym amatorem. Marzyłem o zostaniu pełnoprawnym dyplomowanym artystą-muzykiem z solidną kompletną muzyczną edukacją, Zacząłem te marzenia spełniać, gdy poszedłem równolegle do dwóch szkół średnich zdając egzaminy wstępne do – średniej Państwowej Szkoły Muzycznej II stopnia im. Juliusza Zarębskiego w Inowrocławiu na wokalistykę klasyczną oraz do tamtejszego Liceum Ogólnokształcącego im. Stefana Żeromskiego. Po czterech latach w dwóch szkołach średnich, czyli po zdaniu matury w liceum i ukończeniu średniej szkoły muzycznej, dostałem się na wymarzone wyższe studia muzyczne do Akademii Muzycznej im. Feliksa Nowowiejskiego w Bydgoszczy, gdzie przez pięć lat studiowałem wokalistykę jazzową, wokalistykę klasyczną, dyrygenturę jazzową i dyrygenturę klasyczną. Rozpoczynając studia przeprowadziłem się do Bydgoszczy. Od samego początku zauroczyłem się tym miastem tak intensywnie, że jestem z nim związany do dziś. Związany zawodowo, artystycznie, prywatnie i towarzysko. Po pięciu latach studiów dziennych obroniłem pracę magisterską oraz koncert dyplomowy na ocenę bardzo dobrą i tak jak marzyłem zostałem pełnoprawnym dyplomowanym artystą, muzykiem, wokalistą i dyrygentem z bardzo prestiżowym tytułem magistra sztuki. Edukacja muzyczna dała mi ogromną ilość wiedzy teoretycznej, metodycznej oraz praktycznej w zakresie szeroko pojętej sztuki muzycznej, a przede wszystkim w zakresie mojego instrumentu jakim jest głos ludzki, a także prowadzenia i kierowania różnego typu orkiestrami oraz chórami. Oczywiście nie tylko, ponieważ uczyliśmy się, pisaliśmy kolokwia, zdawaliśmy egzaminy w sesjach, a także uczęszczaliśmy na systematyczne indywidualne oraz grupowe zajęcia i wykłady z ogromnej ilości przedmiotów. Były to następujące przedmioty: śpiew klasyczny (solowy), śpiew jazzowy (solowy), dyrygowanie klasyczne (chóralne i orkiestrowe), dyrygowanie jazzowe (chóralne i orkiestrowe), emisja głosu indywidualna, emisja głosu zbiorowa, metodyka śpiewu klasycznego, metodyka śpiewu jazzowego, improwizacja, interpretacja, aktorstwo, ruch sceniczny, mowa zawodowa z dykcją, anatomia i fizjologia aparatu głosowego, instrumentoznawstwo, metodyka nauczania śpiewu, metodyka prowadzenia zespołów wokalnych, metodyka prowadzenia zespołów instrumentalnych, fortepian klasyczny, czytanie partytur, historia muzyki, historia stylów muzycznych, historia jazzu i muzyki rozrywkowej, specjalistyczna literatura muzyki klasycznej, literatura muzyki jazzowej, techniki wokalne, techniki nagrań, techniki kompozytorskie, aranżacja, instrumentacja, harmonia klasyczna, harmonia współczesna, harmonia jazzowa, kształcenie słuchu, kontrapunkt, propedeutyka kompozycji, analiza harmoniczna, analiza dzieła muzycznego, zarys etnomuzykologii, integracja sztuk, chorał gregoriański, informatyka, psychologia, pedagogika, historia filozofii, historia sztuki, estetyka, lektorat z języka obcego (w moim przypadku język włoski), język łaciński, ekspresja muzyczno-ruchowa, metodyka i teoria edukacji muzycznej, instrumentarium szkolne, metodyka audycji muzycznych, podstawy sztuki plastycznej, prelekcja krytyki muzycznej, promocja i marketing dóbr kultury, komunikacja społeczna i organizacja imprez, kameralne zespoły wokalne (klasyczne i jazzowe), kameralne zespoły instrumentalne (klasyczne i jazzowe), chóry (klasyczne i jazzowe), orkiestry (klasyczne i jazzowe), praktyki wokalne (filharmonia, opera, teatr), praktyki dyrygenckie (filharmonia, opera, teatr), praktyki pedagogiczne (szkoły muzyczne, podstawowe, gimnazjalne, średnie oraz domy kultury), praktyki audycji muzycznych (akademickie poranki muzyczne dla dzieci), proseminarium pracy magisterskiej, seminarium pracy magisterskiej, próby i koncerty akademickie (wokalne – solowe i chóralne, instrumentalne – solowe i zespołowe oraz dyrygenckie), wykład zmienny (jako udział w bydgoskich wydarzeniach kulturalnych od strony widza i słuchacza) i wiele, wiele innych przedmiotów…
Ale był Pan też bardzo blisko doktoratu. Opowiadał Pan w jednym z ostatnich wywiadów na antenie TV Jazz, że tuż po studiach magisterskich miał Pan w planach studia doktoranckie. Czy zrealizuje Pan jeszcze te plany?
Tak, miałem to w planach. Moim ludziom na roku zawsze mówiłem, że po magisterium pójdę dalej i zrobię jeszcze doktorat z wokalistyki. Zaraz po obronie magisterskiej rozpocząłem swoją pierwszą pracę pedagogiczną i dyrygencką w placówce kultury i w ferworze tej pracy akurat tak jakoś doktorat zszedł na drugi plan. Studia magisterskie skończyłem w 2007 roku. I była taka sytuacja, że po 6 latach od ich ukończenia (to był wówczas rok 2013) złożyłem podanie o przyjęcie mnie na studia doktoranckie z wokalistyki do dwóch uczelni muzycznych w Polsce – do swojej macierzystej Akademii Muzycznej w Bydgoszczy oraz do Akademii Muzycznej w Katowicach. Przeszedłem pomyślnie wstępną rekrutację i dostałem pisemnie zawiadomienie o dopuszczeniu mnie do egzaminów wstępnych. Egzaminy składały się z kilku etapów, gdzie oprócz etapu ustnego był także etap praktyczny, w którym należało wykonać oczywiście koncert składający się przeważnie z kilku utworów dyplomowych pochodzących z magisterskiego koncertu dyplomowego (czyli w moim przypadku śpiew z akompaniamentem fortepianowym) . Na egzaminach wstępnych na studia magisterskie oraz na obronach magisterskich, uczelnia podczas koncertów dyplomowych zapewniała nam wszystkim magistrantom akompaniatorów, którzy byli naszymi wykładowcami. Natomiast na egzaminach wstępnych na studia doktoranckie każdy kandydat musi zapewnić sobie akompaniatora we własnym prywatnym zakresie. No i tak się niestety niefortunnie złożyło, że moja akompaniatorka w dniu, kiedy były egzaminy wstępne nie mogła na nie ze mną pojechać i w ten sposób nie przystąpiłem do egzaminów wstępnych. Ale największą przeszkodą w planach doktoratu okazał się dla mnie język angielski, z którym niestety kuluję. Żeby zrobić doktorat trzeba go bardzo dobrze umieć. Na mojej macierzystej uczelni na studiach doktoranckich jest bardzo dużo godzin z przedmiotu jakim jest właśnie język angielski. Z kolei na studiach magisterskich mnie on ominął, ponieważ nie był obowiązkowy, gdyż mieliśmy do wyboru inne języki. Wybrałem wówczas język włoski. Na studiach doktoranckich i to nie tylko w dyscyplinach artystycznych, ale i z każdej innej dziedziny naukowej, trzeba umieć dobrze język angielski i mieć ukończony certyfikat z jego znajomości na poziomie B2. Nie zrobi się w Polsce doktoratu bez znajomości tego języka i bez certyfikatu. I tylko dlatego, że nie umiem dobrze języka angielskiego i nie mam jako takich zdolności lingwistycznych do jego nauki, nie mogę sobie pozwolić na zrobienie swojego wymarzonego doktoratu. Są ludzie, którzy są zmuszeni zrobić doktorat np. dla prestiżu firmy lub z wymogów uczelni, w której pracują… a tak naprawdę wcale tego nie chcą, nie czują, nigdy wcześniej nie planowali i nie robią tego dla siebie tylko dla kogoś lub pod kogoś. A są też tacy jak ja, którzy od zawsze planowali doktorat, mówili o tym głośno od samego początku, marzyli o nim, a tylko i wyłącznie przez blokadę lingwistyczną muszą niestety z niego zrezygnować. No cóż, życie jest przewrotne. Tytuł magistra sztuki też nie jest zły. Również był moim marzeniem, którego spełniłem i w zupełności musi mi on wystarczyć. Śmieję się czasem ironicznie, że Ci co zrobili doktorat to tracą trzy literki sprzed nazwiska przechodząc tylko na dwie, a Ci po studiach magisterskich cały czas mogą pochwalić się, aż trzema literkami z przodu. Jaki z tego morał? Mają więcej literek, dlatego są lepsi (śmiech). Oczywiście, to taki mój żarcik. Moje niezrealizowane plany i marzenia o doktoracie spełnia za to moja kochana młodsza ode mnie o dwa lata siostra. Jest w trakcie studiów doktoranckich na Politechnice Śląskiej w Gliwicach i jestem z niej bardzo, bardzo dumny. Trzymam za nią mocno kciuki, wspieram ją z całego serca i ogromnie jej kibicuję.
A na jaki temat pisał Pan magisterkę?
Temat mojej pracy magisterskiej to: “Zainteresowanie polską wokalistyką rozrywkową młodzieży studenckiej na przykładzie środowiska bydgoskiego”. Jest to praca naukowa badawcza. Zawiera ona 115 stron. Składa się ona ze strony tytułowej, spisu treści, wstępu, trzech rozdziałów, podsumowania i wniosków, bibliografii, aneksu w postaci wzoru ankiety, oraz spisu tabel i wykresów. Pierwszy rozdział stanowi teoretyczne uzasadnienie badań w świetle literatury. Obejmuje zainteresowania muzyczne, ich charakterystykę, rodzaje, cechy, przejawy a także wpływ środowiska rodzinnego na ich rozwój. Rozdział ten porusza również problematykę czasu wolnego oraz uczestnictwo młodzieży w życiu muzycznym. Drugi rozdział poświęciłem problematyce i metodologii badań własnych. Został tu omówiony przeze mnie przedmiot i cel badań oraz problemy i odpowiadające im hipotezy badawcze. Przedstawiłem również zastosowaną metodę badań, jaką był sondaż ankietowy. Opisałem także techniki i narzędzia badawcze zastosowane w pracy oraz organizację, przebieg i teren badań. Ostatnia część mojej pracy przedstawia analizę wyników przeprowadzonych badań. Praca zakończona jest podsumowaniem oraz szczegółowymi wnioskami odnoszącymi się do przeprowadzonych analiz. Celem mojej pracy było poznanie stopnia oraz zakresu zainteresowań głównie polską wokalistyką rozrywkową młodzieży studenckiej w środowisku bydgoskim. Drogą badań naukowych udało mi się uzyskać odpowiedzi na większość nurtujących mnie jako autora pytań, a wysunięte przeze mnie hipotezy najczęściej zostały potwierdzone. Przeprowadzałem badania na pięciu bydgoskich uczelniach wyższych, w tym także na mojej macierzystej. Grupą badaną było 150-ciu studentów (po 30 osób z każdej uczelni w równych proporcjach – 15-cie kobiet i 15-tu mężczyzn). Ogólnie wyniki badań okazały się bardzo interesujące. Miałem znakomitą Panią Promotor dr Ewę Danek, która świetnie opiekowała się moją pracą i przeprowadziła mnie pod swoim kierunkiem w trakcie jej pisania.
Miał Pan przyjemność studiować pod okiem wybitnych wykładowców i artystów. Kto to taki?
Na studiach muzycznych wokalistykę jazzową kształciłem w klasie prof. Joanny Żółkoś-Zagdańskiej, wokalistykę klasyczną w klasie prof. Krzysztofa Szydzisza, dyrygenturę jazzową w klasie prof. Andrzeja Zubka, a dyrygenturę klasyczną w klasie prof. Moniki Wilkiewicz i prof. Radosława Wilkiewicza. Zaś w szkole średniej muzycznej kształciłem wokalistykę klasyczną w klasie prof. Janusza Ratajczaka i prof. Małgorzaty Ratajczak. I poza tą formalną edukacją państwową, która dała mi dyplom i wykształcenie muzyczne miałem też w dzieciństwie kilku innych nauczycieli śpiewu (z tzw. edukacji nieformalnej poza dyplomowej), do których uczęszczałem na zajęcia wokalne w domu kultury oraz zajęcia pozalekcyjne w szkole. Były to m.in. mgr sztuki Eulalia Kasprzak oraz mgr sztuki Urszula Malczak-Jankowska.
Tak rozmawiając z Panem odczuwam, że jest Pan bardzo rodzinny. Nie mylę się?
Nie, nie myli się Pani Redaktor. Bardzo kocham swoich bliskich. Mama, Tata, Siostra, Siostrzenica/Chrześnica, Szwagier… to moi najbliżsi członkowie rodziny. Mam dobry kontakt z Mamą, która jest w moim życiu bardzo ważną osobą. Mam też świetny kontakt z moją Siostrzenicą/Chrześnicą. Bardzo dobrze się rozumiemy, dogadujemy i kochamy. Jesteśmy dla siebie najlepszymi przyjaciółmi i możemy na sobie polegać. Bronimy siebie nawzajem i nie pozwolimy powiedzieć na siebie złego słowa. Zuzia to mój Anioł i Największy Skarb na świecie. Ma też uzdolnienia muzyczne w postaci pięknej barwy głosu i dobrego słuchu muzycznego. Z pewnością je odziedziczyła w genach, bo pochodzimy z rodziny o wielopokoleniowych tradycjach muzycznych. Mama Zuzi (moja Siostra) sama też kiedyś śpiewała przez wiele lat w chórze szkolnym. Co prawda Zuźka nie poszła drogą muzyczną, ale ma też wspaniały talent aktorski, recytatorski, plastyczny oraz manualny. Pisze też własne scenariusze i reżyseruje w szkole swoje autorskie spektakle. Jest w samorządzie szkolnym oraz klasowym w swoim liceum i bardzo dużo udziela się jako wolontariuszka na terenie miejscowości, w której mieszka.
Z tego co wiem próbował Pan ostatnio zaprzyjaźnić się z Facebookiem. Udało się Panu? Co Pan sądzi o social mediach?
Kiedyś byłem na Facebooku i konto zlikwidowałem. Następnie nie było mnie tam przez 13 lat. Co prawda na dzień dzisiejszy, widnieje na Facebooku strona poświęcona mojej zawodowej pracy artystycznej, ale nie posiadam swojego profilu prywatnego. Znam wszystkie wady portali społecznościowych i uważam, że jest ich znacznie więcej, niż samych zalet. Mam świadomość tego jakie powodują one zagrożenia, jak potrafią nas zrujnować i niekorzystnie wpływać na zdrowie psychiczne człowieka. Posiadając Facebooka trzeba korzystać z niego rozsądnie, aby nie popaść w uzależnienie i nie dać się zdominować jego wadom. Facebook, Instagram, Twitter, TikTok i wszystkie inne social media wyzwalają w ludziach zazdrość. Sprawiają, że porównujemy się do innych ludzi i czujemy się ze sobą gorzej. Nikt nie publikuje tam swoich porażek tylko chwali się samymi pozytywnymi rzeczami. Ludzie obserwują i dostają powiadomienia jakie ich znajomi mają świetne życie, domy, samochody, świetną pracę, wycieczki po świecie i bujne życie towarzyskie. I Ci ludzie, którzy prowadzą zwykłe normalne życie bez przepychu pracując często po 12 godzin za marne wynagrodzenie, nagle zaczynają to wszystko oglądać i po prostu czują się gorsi, nieadekwatni, niewystarczalni. Mają wrażenie, że czegoś im brakuje. Myślą wtedy, że ich życie jest beznadziejne i popadają w depresję oraz stany lękowe prowadzące do tego stopnia, że po jakimś czasie boją się nawet zaglądać na tego Facebooka. Popadają w ten sposób nie tylko w depresję, ale i w kompleksy. Kolejna rzecz to lajki. Jako te niewinne błahe niebieskie kciuki w górę zostały stworzone tylko po to, aby użytkownicy Facebooka za ich pomocą przekazywali sobie własne emocje, upodobania oraz wzajemny stosunek do siebie. Stosunek do czegoś i kogoś. Ludzie za pomocą kciuka w górę pokazują sobie, że się szanują i utożsamiają ze swoimi działaniami. Natomiast brak tego kciuka i jakiejkolwiek reakcji często odzwierciedla obojętność, brak szacunku i sympatii, zazdrość, nienawiść, a nawet wstręt do właścicieli postów oraz treści i działań z nimi związanych. Oczywiście są też wyjątki, kiedy brak lajków jest związany z tym, że ktoś szczerze po prostu nie widział naszego posta, bo zwyczajnie przeoczył powiadomienie. Tak też się często zdarza. Wrażliwi ludzie popadają w smutek i przygnębienie, gdy ktoś dla nich bliski i ważny skasuje ich ze znajomych lub co gorsza, zablokuje. Taka blokada czy skasowanie ze znajomych, nie odpowiadanie na nasze wiadomości bez słowa wyjaśnienia to nic innego jak typowy „ghosting”. A ghosting to jest nic innego jak nagłe i bezpodstawne porzucenie relacji, porzucenie człowieka, wymazanie go z życia, bez żadnego wcześniejszego wytłumaczenia i ostrzeżenia. I tutaj trzeba mieć naprawdę grubą skórę, twardy charakter i ogromne pokłady obojętności, żeby nie wziąć czegoś takiego do siebie. Chyba większość ludzi takie coś po prostu przeżywa. Myślę, że każdego z nas potrafiłoby to zaboleć. Jeśli ktoś jest bardzo wrażliwy i lubi spokój w życiu to w ogóle sobie na Facebooku nie poradzi i nie powinien go nigdy zakładać. Do tego dochodzi marnowanie czasu, którego można przeznaczyć na bardziej wartościowe czynności oraz uzależnienie prowadzące do ciągłego zaglądania w telefon i jego skrollowania. Manipulacja, fake newsy, spersonalizowane reklamy, które wyświetlają się tematycznie, gdy tylko coś obejrzysz, brak prywatności, przetwarzanie ogromnej ilości danych użytkowników oraz niebezpieczeństwo związane z atakami hejterskimi na konta obywateli – to kolejne wady tego portalu. Wspomnieć należy również o nadmiernym przebodźćowaniu organizmu oraz kłótniach i negatywnych komentarzach na forum, które nasilają tylko falę hejtu i nienawiści. Ludzie na Facebooku bardzo się obnażają ze swoich prywatnych spraw. Publikują wiele bzdur typu: co mają na talerzu lub gdzie w danej chwili się znajdują. Badania naukowe ukazują jak algorytmy, inni ludzie i treści na Facebooku psują nam humor. Tracimy koncentrację, nie możemy skupić się na pracy i generalnie odpływamy do innego świata, który wcale nie jest lepszy. Zachęcam wszystkich, aby poobserwować siebie, zrobić sobie taki swój rachunek sumienia podchodząc bardziej samoświadomie do tego jak posługujemy się mediami społecznościowymi, aplikacjami i smartfonem. Uważam, że w dzisiejszych czasach zmagamy się z czterema jeźdźcami „socialowej apokalipsy”. Pierwszy z nich to: „lęk”, za którym kryją się stany lękowe i FOMO, czyli określenie z angielskiego „Fear of Missing Out”. Jest to stan polegający na tym, że nawet, gdy nie zaglądamy na Facebooka i nie jesteśmy w nim zalogowani to mamy wrażenie, że coś nas ważnego ominie. Mamy w głowie myśl, że tam na fejsie trwa właśnie dobra impreza i boimy się, że coś ciekawego przeoczymy. Chcemy co jakiś czas tam zaglądać i sprawdzać czy tam oby towarzystwo nie bawi się dobrze. Drugi jeźdźca „socialowej apokalipsy” to: „uwaga”. Związana jest z nią prokrastynacja, kompulsywność i zaburzenia snu. Nieświadome automatyczne skrollowanie ekranu na przykład podczas rozmowy w towarzystwie bez zbytniego zastanawiania się co w danej chwili przeglądamy, to nic innego jak czysta kompulsja. Byle tylko wziąć telefon do ręki i przeskrollować ekran. To jest to samo co chociażby obgryzanie paznokci. Kompulsywne zaglądanie do social mediów prowadzi do prokrastynacji, czyli odkładania ważnych zadań i czynności na później pogarszając utrzymanie uwagi na wszelkich zadaniach. Wyłącza nas to z rzeczywistości i ogranicza naszą uważność. Wspomnieć należy, że niebieskie światło jakie emitują urządzenia cyfrowe typu smartfon wpływa na produkcję melatoniny, która z kolei odpowiada za jakość naszego snu. Trzeci jeźdźca „socialowej apokalipsy” to: „samopoczucie”, czyli wspomniana już przeze mnie wcześniej depresja facebookowa. I wreszcie czwarty jeźdźca to: „samoocena”, czyli również wspomniane przeze mnie negatywne porównania, demotywacja i zazdrość. Nawet kiedy zdajemy sobie sprawę z tego, że zdjęcia innych ludzi, które oglądamy są tylko chwilą uchwyconą w czasie, że są podkoloryzowane, bo Ci ludzie uśmiechają się tylko przez moment i może ich życie nie wygląda tak na co dzień…, to i tak potrafi obniżyć to naszą samoocenę. Myślimy dlaczego nie możemy być tak jak oni uśmiechnięci przez cały czas. Dlaczego nie możemy być w tak pięknym miejscu jak oni. Dlaczego nie możemy mieć tak pięknie urządzonego mieszkania. Chęć dotrzymania kroku innym może sprawiać, że czujemy się gorsi we własnych oczach. Portal ten ma też kilka pozytywnych cech jak na przykład możliwość utrzymywania kontaktów z bliskimi, którzy rozjechali się po całym świecie, potrzeba przynależności do jakiejś grupy społecznej, promocja własnej firmy i produktów usługowych, dotarcie do klienta, czy w przypadku artystów dotarcie do szerszego grona fanów i kontrahentów. Wiem, wiem, wiem… ktoś może powiedzieć… „Ale z tego Kuźmińskiego jest boomer i dziaders, przecież takie mamy nowoczesne czasy i trzeba iść z ich postępem”. No tak, może i boomer, może i dziaders (chociaż rocznikowo jestem typowe pokolenie millenialsów), to pomimo tego i tak wolę życie według własnych zasad i wartości, a z postępu czasu i udogodnień nowoczesnej technologii staram się korzystać na co dzień w bardzo rozsądny sposób. Tak właśnie wyglądają moje osobiste obserwacje na temat social mediów. Ale to nie tylko moje obserwacje, bo wiem, że jest więcej ludzi, którzy myślą podobnie, a już na pewno jest wielu fachowców i naukowców z dziedziny psychologii oraz psychiatrii, którzy potwierdzają to wszystko w swoich badaniach. Uważam social media za pewnego rodzaju zmorę dzisiejszych czasów, którą niestety mamy na wyciągnięcie ręki.
Gdzie w internecie można słuchać Pana twórczości?
Mam swoją Oficjalną Stronę Internetową www.remigiuszkuzminski.pl, na której można posłuchać moich płyt, singli, zobaczyć teledyski, obejrzeć zdjęcia z koncertów i innych wydarzeń, zobaczyć wywiady, artykuły i relację pochodzące z różnych środków masowego przekazu, zaznajomić się z moją biografią, a także poczytać na bieżąco newsy związane z moją zawodową pracą artystyczną. Strona ta jest w pełni zintegrowana z moją stroną na Facebooku oraz stroną na YouTube. Serdecznie polecam!
Która z tych stron jest dla Pana najważniejsza? WWW, FB czy YT?
Zdecydowanie najważniejsza i najcenniejsza jest dla mnie Oficjalna Strona WWW, natomiast strony na FB i YT traktuję typowo jako w pełni zintegrowane z nią dodatki uzupełniające.
Jako muzykowi jest Panu blisko czy daleko do świata polityki?
Powierzchownie obserwuję to co się dzieje w polityce, ale teraz już raczej mniej się nią interesuje. Mam oczywiście swoje zdanie, poglądy, ale odzwyczaiłem się od rozmawiania na tematy polityczne. Tym bardziej, że mam nauczkę i złe doświadczenie. Polacy są skłóceni w rodzinach. W mojej rodzinie też tak się stało. Pomimo tego, że może dziś te osoby patrzeć na mnie nie mogą to i tak mam je głęboko w swoim sercu. I nigdy ich nie wymarzę. Pamiętam miłe chwile z nimi spędzone, a także ich miłość, szacunek oraz dobroć. Jako najbliższa rodzina razem się wychowywaliśmy. Całe życie darzyliśmy się życzliwością i nagle polityka popsuła nasze relację. Mam nadzieję, że dobre chwile jeszcze powrócą. Bardzo chciałbym, żeby było tak jak dawniej. Smutne to, że różnice polityczne nas rozdzieliły. Wyszedłbym pierwszy z otwartą ręką na zgodę, ale jednak nie mogę tego zrobić, ponieważ wyszła niedawno taka nowa sytuacja, która jawnie pokazała, że z tej drugiej strony nie ma jednak najmniejszych szans na chęć pojednania. Pomimo tego i tak mam cały czas nadzieję, że się kiedyś jeszcze dogadamy. Modlę się o to codziennie.
Czego Pan w życiu nie lubi i co sprawia Panu dyskomfort?
Nie znoszę wiosny, lata, ciepła, gorąca, słońca, plusowych temperatur, ponieważ jestem zimnolubny. Nie lubię ludzi ironicznych, bezczelnie bezpośrednich, komentujących i wydających o kimś opinie lub co gorsza dających rady bez potrzeby, jeśli nikt ich o te rady nie poprosił. Niestety znam takich ludzi, którym wydaje się, że mają prawo wygłaszać opinie i radzić mi co powinienem robić, jak powinienem wyglądać, jaką mieć fryzurę, jakiej długości brodę nosić, jak się ubierać, jaki powinienem mieć wizerunek, jak się zachowywać… i jeszcze do tego co powinienem jeść, gdzie pracować, z kim przebywać i jakie sporty fizyczne uprawiać. Otoż nie! Nie mają Ci ludzie takiego prawa. Każdy z nas dorosły człowiek doskonale wie co ma robić i co jest dla niego dobre. Nikt nie ma prawa nam rozkazywać i wtrącać się do naszego życia. Jeśli będę potrzebował od kogoś porady, to sam o nią poproszę. Jeśli znajdziemy się w takiej sytuacji, że ktoś nam przy stole nagle bez naszej zgody na siłę doradza co powinniśmy robić, to najlepiej jest się wtedy zachować asertywnie. Można grzecznie takiemu komuś zaprzeczyć oraz zakomunikować, że nie życzysz sobie takich uwag. Czasem są sytuację, że powiedziałbym od razu bardzo dosadnie co o takim zachowaniu myślę, ale w wielu przypadkach się uśmiecham, gryzę w język, przytakuję robiąc dobrą minę do złej gry, bo wiem, że jak się odezwę to pociągnie to za sobą lawinę złości i oburzenia. Można wtedy też wstać i wyjść bez słowa… wrócić po 20 minutach i jakby nigdy nic rozmawiać dalej na inne tematy. Nie lubię też prostactwa u ludzi, chamstwa, płytkich żartów, disco-polo, alkoholu, dymu nikotynowego i wszelkich innych używek, a także gier komputerowych. Nie lubię zbytnio imprezować (no chyba, że ewentualnie tylko w kameralnym sprawdzonym i zaufanym gronie). Nie lubię też wielu potraw, zwłaszcza tych mięsnych (toleruję tylko drób i chude filetowane ryby). Nie lubię mocno zaludnionych ulic i pomieszczeń. Miejsca pełne ludzi toleruję tylko zawodowo, gdy stoję na scenie.
A co sprawia Panu przyjemność?
Jesień, zima, długie ciemne dnie, długie wieczory przy świecach, chłód, zimno, minusowe temperatury, deszcz, uczucie wiatru i chłodu na skórze, dobre jedzenie (zwłaszcza słodycze i potrawy mączne), dobra kawa, ciekawe rozmowy z interesującymi ludźmi, uśmiech i radość na twarzy moich bliskich, słuchanie dobrej muzyki, praca, którą wykonuję, kameralne spotkania wśród kulturalnych ludzi, spotkania rodzinne z najbliższymi, ciekawe audycje radiowe, dobra książka, ciekawe artykuły psychologiczne i naukowe, głęboki sen, dobry wypoczynek.
Introwertyk, trochę outsider? Czy dobrze trafiłam?
Bardzo dobrze Pani Redaktor trafiła. Posiadam typowe cechy introwertyka i outsidera posiadając i wykonując przy tym zawód, w którym jest się osobą publiczną. Ktoś by pomyślał, że jedno wyklucza drugie, a tutaj niestety… wręcz przeciwnie. Można być introwertykiem i mieć pracę polegającą na występowaniu przed szerokim gremium ludzi. Po pracy natomiast jako introwertyk uciekam do domowego zacisza, w którym czuję się najlepiej. Gdy zapragnę towarzystwa spotykam się i rozmawiam z bardzo wąskim gronem przyjaznych mi ludzi.
Czy jest coś co przysporzyło Panu traumę w życiu i wolałby Pan o tym zapomnieć?
Są takie rzeczy. Na przykład lekcje matematyki w szkole podstawowej (od kasy 4 do 8) oraz inne niektóre sytuacje z dzieciństwa. Mówię „niektóre”, bo były też i miłe chwile. Matematyka bardzo mnie stresowała. Zrujnowała mi tylko zdrowie i nic więcej. Sny, gdzie stoję przy tablicy lub piszę kartkówkę i nie potrafię rozwiązać zadań, towarzyszą mi do dnia dzisiejszego. Z reszty przedmiotów było w porządku. Byłem trójkowo-czwórkowo-piątkowy. No i z muzyki oczywiście szóstkowy. Posiadam typowy umysł humanistyczny i artystyczny. Jestem rocznikiem, który w liceum pisał jeszcze starą maturę, gdzie matematyka na szczęście nie była obowiązkowa. Maturę zdawałem pisemnie i ustnie z języka polskiego, biologii oraz języka angielskiego uzyskując dobre wyniki. Kolejną moją traumą w dzieciństwie było otaczające mnie społeczeństwo. Z powodu swojej wrażliwości (tej artystycznej i tej życiowej), talentu muzycznego i bzika na punkcie muzyki oraz rzadko spotykanej wrodzonej genetycznej choroby neurologicznej, z którą się urodziłem… byłem wyśmiewany, napiętnowany i wyszydzany przez prawie wszystkie grupy społeczno-rówieśnicze. Ci którzy nie mieli okazji mnie dobrze poznać tylko mnie kojarzyli lub znali z widzenia, to nie zostawiali na mnie suchej nitki, natomiast Ci rówieśnicy, którzy mnie dobrze poznali, lubili, szanowali i przebywali ze mną najczęściej, to zazwyczaj mnie akceptowali. Miałem też garść dobrych pozytywnych kolegów i koleżanek, z którymi lubiłem spędzać czas. Od samego dzieciństwa, aż do chwili obecnej byłem i jestem introwertykiem oraz outsiderem. Co prawda bawiłem się z rówieśnikami, ale zazwyczaj tylko z tymi, od których czułem dobroć i szacunek. Od złych rówieśników uciekałem, a zwłaszcza od starszego rodzeństwa moich rówieśników. Skarżyłem się rodzicom, płakałem i nie spałem po nocach. Zarówno z powodu zaznanych krzywd od rówieśników jak i przez matematykę. W mojej klasie w podstawówce było w porządku i całkiem do zniesienia. Klasa mam wrażenie, że mnie chyba jakoś w miarę tolerowała. Nie byliśmy może jakoś idealnie zgraną klasą, ale miałem kolegów i koleżanki w swoim otoczeniu, którzy mnie chyba lubili. Najgorzej to było na boisku wśród niektórych ludzi z klas sąsiednich (zarówno z tych młodszych klas, równoległych jak i z tych starszych). A także na osiedlu i pobliskim blokowisku. Do dziś mam koszmary, w których idę ulicą i słyszę jak mnie wtedy przezywano oraz nękano. Ale w chwilach smutku na szczęście była „Ona”. Moja Kochana „przyjaciółka” – Muzyka. To ona sprawiała mi ukojenie i największą radość. To dla niej żyłem i spędzałem z nią najwięcej czasu. Na podwórku pośród zabaw często nie mogłem się już doczekać kiedy wrócę do domu, wezmę dezodorant do ręki (który służył mi wówczas za mikrofon) i zaśpiewam w swoim pokoiku swój kolejny wielki koncert. Układałem poduszki równiutko na wersalce i wyobrażałem sobie, że to moja prawdziwa widownia. Z gitarą pod pachą pisałem swoje pierwsze autorskie piosenki. Na szczęście miałem tę przyjemność, że jako dziecko swoje marzenia i zabawy muzyczne z domu mogłem przenosić na prawdziwą scenę, ponieważ zanim zacząłem profesjonalną państwową edukację muzyczną, chodziłem też do domu kultury na zajęcia ze śpiewu solowego i chóralnego. Występowałem na scenie już od „zerówki”, czyli od szóstego roku życia. Początkowo śpiewałem i tańczyłem w zespole folklorystycznym, a następnie w chórze i zespole szkolnym, w chórze w domu kultury, a także jako solista reprezentowałem dom kultury i moją szkołę podstawową na zewnątrz, uczestnicząc i zdobywając sukcesy na ogólnopolskich oraz wojewódzkich festiwalach piosenki dziecięcej i młodzieżowej. No i niestety, często niektórzy rówieśnicy (co prawda nie wszyscy) też się z tego śmiali, że zamiast być z nimi na podwórku to skaczę i fikam po scenach albo w domu ćwiczę gamy i pasaże. Po szkole najczęściej rzucałem plecak i leciałem prosto do domu kultury lub do szkoły na zajęcia i próby pozalekcyjne. To dawało mi też oderwanie się od niektórych toksycznych rówieśników. Dziś mogę z dumą spojrzeć przed siebie w lustro, podnieś głowę i uśmiechnąć się do siebie, bo pomimo traumy z dzieciństwa wiem do czego w życiu doszedłem i co osiągnąłem. Od marzeń domowych małego chłopca zastraszonego wśród rówieśników na podwórku, przez wiele lat wytężonej owocnej nauki, aż do miejsca w którym dzisiaj jestem. Miejsca magicznego, jakim jest scena. Scena, na której niestety nie każdy człowiek może stanąć. Jestem wśród sympatycznych ludzi oraz publiczności, która przychodzi na moje prawdziwe zawodowe koncerty. To, czego doświadczamy w dzieciństwie przekłada się na nasze dorosłe życie. I te pozytywne doświadczenia i te negatywne odzwierciedlają nas w dorosłości. Proszę popatrzeć na moim przykładzie: Mały Remigiusz – marzyciel o byciu artystą – w dorosłym życiu został artystą zawodowym. Mały Remigiusz – doświadczający traumy od niektórych rówieśników – w dorosłym życiu został samotnikiem, introwertykiem oraz outsiderem. Doświadczenia z dzieciństwa sprawiły, że dziś jako dorosły człowiek jestem bardzo wyczulony na ludzi, na ich reakcję oraz zachowania. Czytam ludzi jak z kartki. Już przy pierwszym spotkaniu z ludźmi potrafię wyczuć i określić czy zaprzyjaźnię się z tą osobą czy też nie. Potrafię wyczuć aurę człowieka, jego charakter i czy ktoś jest dobry czy zły. Dzieciństwo mnie tego nauczyło. Ale nie tylko, ponieważ prywatnie interesuję się też psychologią i zgłębiając tajniki wiedzy psychologicznej, dużo po prostu wiem o ludziach i ich zachowaniach.
A miłe chwile z dzieciństwa? Pamięta Pan?
Pamiętam. To oczywiście wszystkie te chwile, które spędziłem z muzyką. Uwielbiałem też czas spędzony w mojej rodzinnej wsi Zalesie Barcińskie. Zabawy pod ulubioną jarzębiną i przy skalniaku. Jak z kuzynostwem robiliśmy wędki z patyków i bawiliśmy się w łowienie ryb przy stawku. Jak chodziliśmy na orzechy do lasku, który znajdował się tuż za stawkiem obok naszego domu rodzinnego. Uwielbiałem chodzić z babcią zrywać rabarbar, który rósł tuż przy ścieżce do naszego domu. Uwielbiałem zabawy w mojej piaskownicy, którą wujek (brat mojej mamy) zrobił mi z opony od traktora. Kochałem czas spędzony z moimi rodzicami, siostrą, dziadkami, wujostwem i kuzynostwem. Czułem niesamowitą beztroskę i taką specyficzną euforyczną radość jak przyjeżdżali do nas goście – ciocie z wujkami oraz kuzynostwo. Uwielbiałem też jak mama piekła ciasta i ich zapach, który roznosił się po całym domu. Uwielbiałem długie zimowe wieczory, gdy mama robiła mi i siostrze swetry na drutach, a my siedzieliśmy obok niej na dywanie, bawiliśmy się oraz oglądaliśmy bajki. Moimi ulubionymi bajkami były: „Pszczółka Maja”, „Miś Uszatek”, „Muminki”, „Wodnik Szuwarek”. Pamiętam, że ogromną radość sprawiały mi wakacje i ferie zimowe, kiedy do południa z siostrą oglądaliśmy seriale: „Janka” „Stawiam na Tolka banana”, „Wojna domowa”, Podróż za jeden uśmiech”, a mama w tym czasie smażyła nam frytki. Uwielbiałem je jeść i zawsze z siostrą uzgadnialiśmy kto zje pierwszą usmażoną porcję. Siostra przeważnie zgadzała się, abym zjadł je jako pierwszy (już od samego początku byłem łasuchem). Lubiłem też chwile, kiedy przychodzili do nas do domu koledzy i koleżanki, ale tylko te osoby, które były z nami najbliżej zżyte. Uwielbiałem święta w domu, jak czekaliśmy z siostrą na pierwszą gwiazdkę i prezenty oraz wyjazdy rodzinne naszym czerwonym „maluchem” (Fiatem 126 P). To wszystko może są błahe wspomnienia i dla niektórych może i śmieszne, ale właśnie to one zarysowały się w mojej pamięci jako coś miłego i wyjątkowego.
O czym prywatnie marzy Remigiusz Kuźmiński?
O zdrowiu. O tym, żebym cały czas był jeszcze komuś potrzebny i miał garść zaufanych przyjaciół oraz najbliższą rodzinę obok siebie. Marzę, aby spokój i harmonia mnie nie opuszczały. Marzę, żeby moi bliscy długo żyli w zdrowiu i w spokoju. Żebyśmy w mojej rodzinie (niektórzy członkowie) się kiedyś pogodzili i sobie przebaczyli. Nie wymagam zbyt dużo od życia. Nie mam wygórowanych marzeń. Nie chciałbym nigdy poczuć głodu, biedy i wstydu. Marzę o tym, żebym nie musiał nigdy wyciągać po nic rąk i aby na świecie zapanował pokój, bez wojen, kłótni i manipulacji.
A zawodowe marzenia?
Tak samo, żebym cały czas był potrzebny… i żebym nie musiał doświadczać kiedyś wypalenia zawodowego.
I tego z całego serca Panu życzę. Dziękuję za rozmowę.
Dziękuję bardzo i wzajemnie.