Fil Bo Riva w rozmowie z WLKM.pl – Chcę, by moje koncerty były tak intensywne, jak produkcje Tarantino
fot.: materiały prasowe
Filippo Bonamici, tworzący pod pseudonimem Fil Bo Riva, to utalentowany artysta młodego pokolenia. Urodził się we Włoszech, uczył w Irlandii, a zamieszkał w Berlinie. Debiutował w 2019 roku albumem „Beautiful Sadness”. 20 września ukazał się jego drugi krążek zatytułowany „Modern Melancholia”. Fil dobrze wie, w jaki sposób łączyć dynamiczną, popową produkcję, z zapadającymi w pamięci tekstami. W rozmowie z nami zdradził, dlaczego udział w jego koncertach może być doświadczeniem tak intensywnym, jak filmy Quentina Tarantino oraz wyjaśnił, jak przeprowadzka do Berlina wpłynęła na jego twórczość. Rozmowę prowadziliśmy dwa dni przed premierą albumu.
Cześć Fil, jak się dziś czujesz? Za dwa dni ukaże się twój drugi album. Z pewnością towarzyszy ci wiele emocji.
Czuję się dobrze, jestem zrelaksowany. Wykonałem całą twórczą pracę, którą miałem wykonać, więc największe emocje zdążyły opaść. Pozostało zadbać o kwestię promocji płyty.
Dobrze to słyszeć. Urodziłeś się w Rzymie, następnie przeprowadziłeś do Irlandii, a później do Berlina. Jaki wpłynęło to na rozwój twojej artystycznej drogi?
Gdy miałem 14 lat, rodzice posłali mnie do szkoły z internatem w Irlandii. Zawsze chciałem porządnie nauczyć się angielskiego, stąd decyzja o podjęciu nauki właśnie tam. Moi rodzice dali mi tę możliwość i jestem im za to bardzo wdzięczny. Mieszkałem w Irlandii aż do osiemnastki. To właśnie w tym czasie poznałem mnóstwo indie-rockowych zespołów, takich jak The Killers czy The Strokes. Bardzo polubiłem ich muzykę, zafascynowała mnie. Po ukończeniu liceum wróciłem do Włoszech, a kilka lat później przeniosłem się do Berlina – tam zaczęła się moja muzyczna przygoda. Wszystkie artystyczne inspiracje, którymi przesiąknąłem we Włoszech i w Irlandii przyjechały ze mną do Berlina (śmiech). Uznałem, że spróbuję swoich sił w tworzeniu muzyki, mimo że nigdy nie byłem na muzycznych studiach. Byłem ciekaw, na co mnie stać. Nim się obejrzałem, nastąpił dzień, w którym zostałem muzykiem (śmiech).
fot.: Dominik Freiss/materiały prasowe
Wiem, że Berlin jest znany z nocnego życia, szczególnie klubowych imprez. To miasto praktycznie nigdy nie śpi (śmiech). Czy przekłada się to również na scenę muzyczną w szerszym tego słowa znaczeniu? Jak to jest być muzykiem w Berlinie?
Berlin otworzył przede mną wiele możliwości. Nie znaczy to, że gdybym żył w innym mieście, to nigdy nie zostałbym muzykiem. Nie mogę tego przewidzieć, bo ten scenariusz nigdy się nie wydarzył. Jestem natomiast pewien, że mieszkanie w Berlinie miało swój znaczący udział w mojej drodze do zostania artystą. Czułem tu zdecydowanie większą motywację do tworzenia niż we Włoszech. Nie wytłumaczę ci, dlaczego, bo nie wiem (śmiech). Nadal, po 12 latach mieszkania w Berlinie, czuję taki sam pęd do działania. To chyba wynika z faktu, że po prostu lubię to miasto.
Zatytułowałeś swój drugi album „Modern Melancholia”. Czy to uczucie towarzyszy ci na co dzień? Słyszę, że poprzez muzykę dzielisz się ze słuchaczami osobistymi emocjami.
Każdy z tekstów jest dla mnie osobisty, właśnie dlatego, że to ja jestem ich autorem. Nad częścią z nich pracowałem w samotności, a kilka powstało we współpracy ze znajomymi, których znam bardzo dobrze. Piosenki zebrane na płycie opowiadają o w głównej mierze o moich przeżyciach. Tak się składa, że pisząc teksty przy okazji zapisałem na kartce frazę „Modern Melancholia”. Wydała mi się dobrym tytułem singla i albumu. Pomyślałem, że brzmi dosadnie, słowa dobrze ze sobą współgrają i ze mną rezonują. Zauważyłem, że wiele z tekstów piosenek porusza tematy takie jak miłość, rozstanie, dorastanie i starzenie się. W tym kontekście stan melancholii, którego czasami doświadczamy, gdy przyglądamy się naszemu życiu, wybrzmiał mocniej.
Myślę, że momenty i stany, o których wspomniałeś, są bardzo ludzkie. Cyklicznie towarzyszą nam przez całe życie, wszyscy przez nie przechodzimy.
Tak, to prawda. Każdy przechodzi przez takie momenty co najmniej kilka razy w życiu. W związku z tym każdy ze słuchaczy może w tych piosenkach odnaleźć cząstkę swojej historii i zinterpretować na swój sposób. Niezależnie od tego, gdzie żyją bądź skąd pochodzą.
Jak śpiewasz – „my heart is black and blue”. Kolor czarny kojarzy się z mrokiem, śmiercią a niebieski – ze smutkiem. Wierzę, że ich symbolika nie jest przypadkowa w odniesieniu do tytułu singla „Black & Blue”.
Nie pomyślałem o tym w ten sposób! Dokładnie to, o czym wspomniałaś, starałem się oddać w piosence. Mogłabyś powtórzyć? Zapiszę to (śmiech). Nigdy nie analizowałem tak dogłębnie tego tytułu. Wiesz, gdy piszesz własną piosenkę, wkładasz w nią wszystkie swoje emocje i przemyślenia. Nie mam w zwyczaju czytać swoich tekstów po kilka razy i zastanawiać się, co miałem na myśli. Gdy rozmawiam z innymi, często dowiaduje się nowych rzeczy o moich piosenkach. Podsuwają mi inny punkt widzenia. Twój jest bardzo dobry.
Twoja muzyka jest emocjonalna, dość rozdzierająca serce, ale przy tym delikatnie przytulająca słuchacza. Skąd czerpiesz inspiracje do pisania? Powiedziałeś, że z emocji, ale może kryje się za tym coś więcej?
Myślę, że odpowiedź na to pytanie jest prostsza, niż ludzie mogliby oczekiwać. Inspiracje czerpię z emocji i przeżyć, nie zastanawiam się nad tym. Czasami podczas spacerów wyciągam telefon i nagrywam jakiś zasłyszany dźwięk albo zapisuję frazę, jak tę przykładową „my heart is black and blue”. Poddaję się temu, co mnie otacza i inspiruje w danym momencie. Gdy wracam do domu, chwytam za gitarę lub siadam przy pianinie, zapisuję to, co wpadło mi do głowy, albo idę do studia dokończyć coś, nad czym zacząłem pracować. Ten proces twórczy jest dość spontaniczny, nie planuję go. To się po prostu dzieje.
fot.: materiały prasowe
Cały album brzmi porywająco i świeżo. Podoba mi się połączenie popu z rockowym zacięciem i świetnym groove’em. Czy mógłbyś przybliżyć proces powstawania muzyki?
Album nie miał jednej, muzycznej koncepcji. Jednym z pomysłów było połączenie głębokich, mrocznych historii z energiczną, podnoszącą na duchu popową produkcją. Chciałem, by „Modern Melancholia” była przeciwwagą do mojego pierwszego albumu „Beautiful Sadness”. Zacząłem nagrywać go w środku pandemii, dużo czasu spędzałem sam w domu i zastanawiałem się, co by tu zrobić, by mimo trudnego czasu czuć się dobrze i nie tracić wewnętrznego optymizmu. Dlatego na drugiej płycie postawiłem na energiczne piosenki z mocnym bitem i podnoszącą na duchu melodią. Myślę, że się udało.
Czy są takie patenty produkcyjne, które szczególnie ci się spodobały i zdecydowałeś się wykorzystać je na płycie?
Podczas komponowania muzyki do „Modern Melancholia” starałem się nie kombinować. Wybrałem kilka akordów, na których oparłem piosenki, a więc wybrałem inną drogę, niż na „Beautiful Sadness” – tam dzieje się bardzo dużo (śmiech). Obecnie skupiłem się przede wszystkim na melodii i dynamicznej produkcji.
Przyznam, że twój utwór „Heaven Won’t Cry” w pewnym momencie skojarzył mi się z Hozierem. Czy to trafny trop?
Nie, choć uwielbiam Hoziera, ma świetnie piosenki. Do napisania „Heaven Won’t Cry” zainspirował mnie utwór „Heartbreak Anniversary” amerykańskiego wokalisty Giveona.
A czy są wykonawcy, których słuchasz i którzy szczególnie Cię inspirują?
Kiedy piszę własną muzykę i tworzę autorskie rzeczy nie staram się wybierać określonych artystów i piosenek jako punktów odniesienia. Pracując nad „Modern Melancholia” nie myślałem więc, że chcę, by brzmiał jak któryś album The Strokes lub Nirvany. To było bardzo spontaniczne. W życiu prywatnym słucham muzyki, by coś poczuć, by wyzwoliła we mnie emocje. Do ostatnio odtwarzanych wykonawców zaliczam Nirvanę, Franka Sinatrę, Royel Otis czy Fontaines DC.
fot.: materiały prasowe
Wow! To naprawdę szeroka rozpiętość stylistyczna! Fontaines DC są świetni.
To prawda. Dlatego słucham ich muzyki, ale wiem, że to nie moje piosenki. I to jest jak najbardziej w porządku. Wszyscy tworzymy inne, równie świetne rzeczy.
Czy jest taki utwór na twoim albumie, który jest Ci szczególnie bliski? Jeśli tak, dlaczego?
Są dwie piosenki, które są dla mnie najbardziej wymowne i przez to stały się moimi ulubionymi. To otwierająca album „Modern Melancholia” i „God is a Freak”. Postrzegam je jako najszczersze między innymi dlatego, że stoi za nimi osobista, ważna historia.
Widziałam, że wkrótce wyruszasz w trasę po Europie promującą nowe wydawnictwo. Czy jest jakieś miasto, w którym nie możesz się doczekać występu?
Nie mogę się doczekać występu w Mediolanie czy Paryżu, a szczególnie czekam na koncert w Berlinie. To moje rodzinne miasto, w którym mam wielu znajomych i liczę na świetną energię publiczności. Poza tym jestem podekscytowany na ostatni koncert na trasie, który zagram w Warszawie. Byłem tam tylko raz, wiele lat temu, również na koncertach. Po miesiącach występów na żywo liczę na to, że z całym sztabem osób zaangażowanych w trasę powiemy sobie: „Okey, to ostatnia noc, działamy, zróbmy to świetnie”.
A czego, poza nowym materiałem, możemy się spodziewać po twoich koncertach?
Myślę, że to wrażenia podobnego do uczestniczenia w prawdziwej, znakomitej podróży. Staramy się stworzyć bardzo dynamiczne show. Zagramy utwory w pełnym składzie, z pięcioma osobami na scenie, ale też takie, w których wystąpię solo – tylko ja i gitara lub pianino. To będzie trochę jak film Quentina Tarantino prowadzący słuchacza przez rozmaite emocje, strzelaniny i przejażdżki konne. Oczywiście, z mocnym, idealnym zakończeniem, wprawiającym w oniemienie. Mam nadzieję, że słuchacze wychodząc po koncercie pomyślą: „Chcę pójść na spacer i to przeanalizować”. Dokładnie tak, jak po dobrym, emocjonalnym filmie.