fot.: materiały promocyjne
Renata Przemyk jest obecna na scenie ponad 30 lat. W związku z tym tematów do rozmowy, które obejmowałyby tylko działalność artystyczną, jest aż nadto. W niniejszej rozmowie artystka nie poprzestała jedynie na muzyce. Uchyliła drzwi do świata, w którym króluje akceptacja, miłość do siebie i wrażliwość. Jej najnowszy album „Vera to ja”, nagrany we współpracy z duetem Dagadana, to autorski projekt etniczny inspirowany kobiecą naturą. To o niej oraz o życiowej drodze, którą przebyła jako artystka i jako kobieta, opowiedziała nam Renata Przemyk.
W maju tego roku wspólnie z duetem Dagadana wydałaś album „Vera to ja”. Jego tematyka nawiązuje do ludowości, rytuałów, bycia w bliskości z naturą i własną cielesnością. Czy właśnie takie zagadnienia są ci teraz bliskie?
Potrzebowałam czasu, aby w pełni poznać swoją kobiecość i nauczyć się nią cieszyć. Teraz czas na dzielenie się wiedzą i radością. Na tej płycie są obecne motywy etniczne z różnych zakątków świata. Przewijały się one w mojej twórczości już od kilkunastu lat. Założyłam skład Akustik Trio, z którym przearanżowałam moje utwory, wplatając w nie elementy muzyki cygańskiej, klezmerskiej, fado portugalskiego. Dostałam z nieba mocny głos o wielu możliwościach i przez lata odkrywałam je po kolei. Pociąga mnie śpiew biały, taki z samego środka, ciekawi sposób, w jaki wykonawcy z różnych regionów geograficznych przekazują w muzyce historie o życiu.
Ty również opowiadasz słuchaczom historie.
Płyta jest zachętą do dzielenia się. A że jestem dobra w śpiewaniu, to stwierdziłam, że opowiem to swoim językiem. W czasie pandemicznym, kiedy pracowałam nad płytą, miałam czas na przemyślenia i podsumowanie tego, w jakim punkcie życia jestem. Ważne jest też to, że jestem w odpowiednim wieku do opowiadania o życiu. Przeżyłam swoje, Przeszłam długą drogę do siebie samej, wychowałam dziecko, przeszłam przez różne relacje, zanim zbudowałam taką, w której czuję się wartościowa i kochana, w której mogę być sobą. Żeby wzmocnić przekaz, zaprosiłam do pracy dwie mądre, utalentowane i również doświadczone przez życie kobiety.
fot.: materiały promocyjne
Czy „Vera to ja” jest więc ukoronowaniem jednego z etapów w twoim życiu?
„Vera to ja” jest zapisem całej mojej wiedzy o byciu człowiekiem, o byciu kobietą, o dojrzewaniu i dorastaniu, o poczynaniu czegoś dosłownie i w przenośni, o budowaniu relacji, o pierwszych związkach, o złamanym sercu i o tym, jak znosimy stratę. Przez lata starałam się odrabiać lekcje, które fundowało mi życie. Mam analityczny umysł – jedni widzą w tym skłonność do dzielenia włosa na czworo, inni doceniają potrzebę dogłębnego zrozumienia. Lubię dociekać przyczyn, by nie powielać błędów przeszłości. Każdy z nas pragnie szczęścia, sensu i budowania satysfakcjonujących relacji. Kiedy coś mimo starań się nie układa, naturalnie staram się zrozumieć, dlaczego.
Analizujesz to w swoich tekstach?
W tekstach również, choć słowa piosenki muszą być skondensowane. Na wszystkie możliwe sposoby. Nigdy nie oddzielałam tego, co robię zawodowo, od prywatnych przeżyć. Te sfery zawsze były dla mnie wzajemną inspiracją. To, w jaki sposób czułam się w danym momencie, można było usłyszeć w moich piosenkach. W zdecydowanej większości traktowały o miłości, bo na niej bazuje poszukiwanie szczęścia. Na niej opiera się także to, co pojawia się w pieśniach folkowych, ludowych czy etnicznych na całym świecie. Opisywane w nich rytuały nierozerwalnie wiążą się z relacjami międzyludzkimi, związkami romantycznymi i rodziną. Przy tej okazji zauważyłam ważną prawidłowość: im większa jest nasza świadomość, tym mamy większą szansę na lepsze życie. To właśnie to, co rodzice mogą przekazać dzieciom: matki – córkom, a ojcowie – synom.
Tak jak robisz to w piosence „Córeńko”, w której śpiewasz do córki z miłością i uwielbieniem.
Tak. Macierzyństwo zbudowało mnie jako kobietę i popchnęło w pełnię kobiecości. Dzięki niemu nauczyłam się kochać w sposób bezwarunkowy i budować inne relacje. Przestałam uciekać. Nauczyłam się zostawać w miejscu mimo trudności, przeczekiwać je i patrzeć z nadzieją. W życiu dorosłym łatwo jest uciec z jakiejś niekomfortowej sytuacji, jeżeli dzieje między dorosłymi. Od dziecka nie da się uciec, obrazić i wyjść na cały dzień tak, jak od partnera. Trzeba reagować inaczej. To dowód na to, że miłość może dużo znieść i jest siłą pozwalającą na przekraczanie własnych granic. Cała płyta jest inspirowana córką i naszą relacją, a także moimi relacjami z innymi kobietami w całym życiu. Zgłębiłam też sposób, w jaki byłam wychowywana. Moja mama była wstydliwą, skromną, bardzo religijną osobą. Po latach zrozumiałam, że nie umiała mi opowiedzieć, co to znaczy być kobietą, jakie zmiany zachodzą w ciele i o tym, że należy je akceptować. Sama nie była tego uczona przez własną matkę. A ta ciągłość kobieca jest ogromnie ważna. Nie miałam takiej samoświadomości i rozwiniętego poczucia kobiecości, jakie ma szansę mieć moja córka.
Co pomogło ci je odnaleźć?
Dorastając w latach 70. i 80. bez Internetu i telefonów nie byłam w stanie wyobrazić sobie innego życia niż to, które znałam z najbliższego otoczenia. Wychowałam się w robotniczej dzielnicy Bielska-Białej, gdzie status materialny i edukacyjny wszystkich był podobny. Alkohol w co drugim domu, patriarchalny podział obowiązków i ograniczenia wobec kobiet były codziennością. Moja mama była typową, wielozadaniową gospodynią, która ogarniała cały dom. Tata z kolei był zabawowy, ekstrawertyczny; bardzo pochłaniała go jego praca, przez co nie miał dla nas zbyt wiele czasu. Moim braciom było wolno więcej niż mnie. Już wtedy czułam, że mnie to uwiera. Pierwszy przełom nastąpił na studiach, dokąd uciekłam w poszukiwaniu lepszego życia – poznałam ludzi z różnych środowisk i zobaczyłam, że to życie może wyglądać inaczej. Studia były dla mnie nie tylko drogą edukacji, ale też ucieczką od domowego schematu. Czasem śmieję się, że gdybym była w pełni szczęśliwa w Bielsku, może nigdy nie wyruszyłabym w świat. Ja wtedy wiedziałam jedynie, czego nie chcę.
fot.: materiały promocyjne
A wiedziałaś, czego chcesz?
Wtedy jeszcze nie. Wiedziałam, że nie chcę żyć w takim kieracie jak mama. Miałam wewnętrzną potrzebę poszukania innego sposobu na życie, nie mając przy tym kompletnie informacji, co mogłoby to być. Dopiero na studiach zobaczyłam, że życie nie ogranicza się do tego, co znam. Wiedziałam od początku, że będę miała tylko to, na co sobie zapracuję, dlatego nie bałam się ciężkiej pracy. Czułam, że potrzebuję być niezależna, mieć przysłowiowy „własny pokój”, a przede wszystkim, by nikt nie mówił mi, jak mam żyć. Dlatego jako szesnastolatka poszłam do pierwszej pracy, a za pierwsze zarobione pieniądze kupiłam gitarę, którą zabrałam z sobą do akademika.
W którym momencie zobaczyłaś, że to przestrzeń sztuki jest tą, w której chcesz się realizować?
Mój tata miał mocny głos, ale śpiewał głównie na weselach, gdzie bywał drużbą i wodzirejem. Gdy byłam w przedszkolu, które wspominam jako najszczęśliwszy okres mojego dzieciństwa, pani Halinka przedszkolanka odkryła, że chłonę jak gąbka wszystko, czego nas uczy. W szybkim tempie uczyłam się wierszyków, piosenek, układów tanecznych. Było widać, że jest zachwycona moimi postępami, a ja dzięki niej rozkwitałam. W domu byłam uciszana. Rodzice i babcia przychodzili zmęczeni po pracy i chcieli mieć spokój. Gdy miałam 15 lat dołączyłam do Grupy Apostolskiej przy naszym kościele parafialnym. To było takie połączenie harcerstwa i oazy. Pomagaliśmy ludziom a po godzinach graliśmy i śpiewaliśmy swoje piosenki. W parafii mieliśmy fantastycznego organistę, który grał po mszy fugi Bacha a przed mszą uczył ludzi śpiewać pieśni z tekstami z rzutnika. Wiedzieliśmy, że warto przyjść do kościoła wcześniej i wspólnie z innymi ludźmi uczyliśmy się kolęd albo pieśni wielkopostnych i wielkanocnych. Nie miałam świadomości, czym jest tonacja, wiedziałam tylko, że większość pieśni jest dla mnie za wysoko albo za nisko. Byłam przekonana, że po prostu nie mam głosu, nie umiem i tyle. Dopiero Sławek, kolega z grupy, zagrał jedną z piosenek w tonacji, która była idealnie dopasowana do mnie. Wtedy olśniło mnie, że jednak coś mogę i jak mocny mam głos. Huknęłam tak, że wszyscy byliśmy w szoku (śmiech). Pocztą pantoflową niesioną po osiedlach rozeszła się informacja o tym, że śpiewam. Któregoś dnia do naszego mieszkania zapukało dwóch chłopaków z Komorowic i powiedzieli, że szukają dziewczyny do zespołu.
Jaki to był zespół?
Rewizja. Gdy miałam 16 lat, w 1982 zaśpiewałam z nim na miejscowych przeglądach piosenki w Bielsku i Andrychowie. Tam zdobyliśmy pierwszą nagrodę, Złotego Platana. Trudno opisać tamte emocje. Do tej pory mam duży czarny wazon w kwiaty, który mi przypadł w udziale jako jedna z nagród dla zespołu. Liceum się skończyło, większość poszła na studia, koledzy przenieśli się do innych miast i zespół w naturalny sposób się rozpadł, a ja zostałam sama z gitarą w akademiku. Jako że byłam nieśmiała, grałam na niej dopiero wtedy, gdy były imprezy i towarzystwo już było zdrowo upojone. W końcu ktoś mi powiedział: „skoro grasz i śpiewasz, to w Krakowie jest festiwal studencki”. Zgłosiłam się, przeszłam eliminacje w Katowicach, dostałam się i tak zaczęła się moja przygoda. Podczas pierwszego edycji nic nie zdobyłam, ale za to poznałam ludzi. Widziałam już, co trzeba zrobić. Dobrałam dwóch kolegów: saksofonistę z geologii i gitarzystę z polonistyki, wspólnymi siłami wymyśliliśmy trzy piosenki autorskie i zdobyliśmy wyróżnienie. Poznałam też akordeonistę Sławka Wolskiego, który wygrał wtedy z Mariuszem Lubomskim. Podeszłam i powiedziałam, że bardzo podoba mi się to, co robią. Sławek powiedział, że my wygramy za rok. I wygraliśmy. Posypały się kolejne propozycje, ale cały czas wydawało mi się, że to zabawa, która za chwilę się skończy.
Kiedy przyszedł moment, w którym poczułaś, że staje się ona twoją rzeczywistością?
Musiało minąć parę lat, bo nawet nagrody na największych wtedy festiwalach nie były mnie w stanie w pełni do tego przekonać. Sopot, Opole, potem jeszcze jeden Sopot i Bursztynowa Płyta, debiutancki występ w Jarocinie w 1989. Tam jeździłam jako słuchacz kilka lat wcześniej i wiedziałam, że nie biorą jeńców. Pomyślałam, że jeżeli tam się uda, to uda się wszędzie. To było kilkustopniowe utwierdzanie się w tym, że mogę mieć szansę, że jestem wystarczająco dobra a ta przygoda ma szansę trwać. Natomiast miałam też w sobie imperatyw, by skończyć studia, bo nie wiedziałam, co się wydarzy. Przedłużyłam je, wzięłam roczny urlop i miałam czas na zajęcie się muzyką. Koncertów przybywało. Gdy odbierałam dyplom ukończenia studiów magisterskich, byłam świeżo po dwóch wygranych festiwalach: krakowskim w 1989, pierwszym Opolu i 3 miejscu w Sopocie w 1990, w 1992 dostałam Bursztynową Płytę za „indywidualność artystyczną”, której przedtem i później nikt nie dostał. Po Karolince, stypendium w Opolu w 1991, serii koncertów, recenzjach i przychylnych artykułach w końcu przyjęłam do wiadomości, że ludzie tego chcą. Zapełnialiśmy sale. W bardzo różnych miejscach podobały się nasze inne niż wszystko piosenki z akordeonem, kontrabasem i automatem perkusyjnym. I mój mocny głos i glany. Łączyliśmy w graniu i wyglądzie bardzo różne rzeczy. Grzegorz Ciechowski na Famie nazwał nas postpunkowcami. Podobało mi się to. Podobał mi się Tom Waits, Nina Hagen, David Bowie. Rzeczy eksperymentalne, elementy jazzu, punka. Chętnie łączyłam je w swojej muzyce. Podobało mi się, że nikt tak wtedy nie grał w Polsce.
fot.: materiały promocyjne
Czym dla ciebie jest dziś kobiecość?
Trzydzieści-parę lat temu, gdy ktoś mówił „feministka”, to nie wszyscy wiedzieli, co to określenie właściwie znaczy. Dorabiano mu rogi i zarzucano masę wad. Nie wszystkie zawody stały dla kobiet otworem, a szklany sufit uniemożliwiał awanse w wielu branżach. Ze względu na to, że byłam dziewczyną, w wielu sytuacjach miałam mniejszy posłuch. Wtedy kobiecość kojarzyła mi się ze słabością i koniecznością walki o siebie. Dziś dużo się zmieniło, jest lepiej z równością szans, ale to jeszcze nie koniec. Dziś w kobiecości ważne jest to, żeby stać po prostu po swojej stronie. Żeby bez kompleksów cieszyć się ciałem, które dobrze poznajemy, Umieć ze sobą rozmawiać, wspierać się kobieco. Wychowywać nasze córki na świadome, mądre kobiety. My nie lubimy walczyć, robimy to tylko wtedy, gdy musimy. Nie jestem człowiekiem barykady. Nie wychodzę ze sztandarem, nie krzyczę, bo źle się czuję w takich sytuacjach. Natomiast zawsze głośno mówię w wywiadach to, co myślę. Przekładając to na muzykę – szybko wiedziałam, że chcę wyśpiewać to, co mi w duszy gra. To w czym czuję się wiarygodna, to w co wierzę, to co lubię. A teraz czuję się pełną kobietą, pełnowartościową, kochającą i kochaną. I lubię siebie. „Vera to ja” jest o mądrości kobiecej.
Nie boisz się poruszać trudnych tematów. Na płycie śpiewasz m.in. o śmierci, która kulturowo nadal jest tabuizowana. Czy czujesz, że dojrzałaś do mówienia o tym, co dla niektórych wydaje się niewygodne?
Pojawienie się na świecie mojej córki przyczyniło się do tego, że zaczęłam budować siebie na nowo jako człowieka i jako kobietę. Po raz drugi przeżywałam dzieciństwo w sposób świadomy poprzez tłumaczenie córce otaczającego ją świata. Wiedziałam, że nie chcę popełnić błędów rodziców, dlatego od początku zaszczepiałam w niej poczucie własnej wartości. W katolickim świecie, w którym byłam wychowywana, ciało było wstydliwe, umiejscowione na drugim planie, było źródłem grzechu. Ja też traktowałam swoje po macoszemu i miałam mnóstwo kompleksów. Nie byłam zadowolona ani z tego jak wyglądam, ani z tego kim jestem. I miałam święte postanowienie, że oszczędzę tego córce i dam jej poczucie, że jest kochana bezwarunkowo i bezgranicznie. Tak samo śmierć jest uniwersalna, dotyczy nas wszystkich. Jest też kolejnym tematem tabu, o którym potrzebujemy mówić swobodnie. Gorsze od śmierci jest umieranie. Gdy moja córka miała niecałe trzy lata, umarł mój tata. Naturalnie zadawała pierwsze pytania o to, czym jest śmierć i gdzie jest dziadzio. Gdy jej na nie odpowiadałam, miałam wrażenie, że jednocześnie tłumaczę to sobie. Że rozwijamy się razem, budujemy równolegle i zaczynamy widzieć, co jest w życiu najważniejsze – Klara po raz pierwszy, ja w zasadzie po raz drugi. W momencie, w którym zostałam matką, mówienie własnym głosem ze sceny zaczęłam przenosić na prywatne życie. Powiedziane, wyśpiewane na głos, stawało się oswojone.
fot.: materiały promocyjne
Scenicznie wykreowałaś swój wizerunek jako silnej kobiety o potężnym głosie, która doskonale wie, jak nim operować. Słyszę, że na nowym albumie ten pancerz siły topnieje i na wierzch wychodzi dużo twojej wrażliwości. Tak jest w istocie?
Byłam bardzo nieśmiałym dzieckiem i krytyczną wobec siebie dziewczyną. Widziałam i piętnowałam każdy błąd. Analizowałam nie te rzeczy, które zrobiłam dobrze, tylko głównie te, które mi nie wyszły. Dopiero jak zaczynałam śpiewać, tańczyć, recytować, to rozkwitałam. Mam wrażenie, że coś naturalnie pchało mnie w stronę sceny, czułam się na niej dokładnie taką kobietą, jaką chciałam być: wartościową, silną. Schlebiało mi, że ludzie mnie słuchają i chwalą. Scena dała mi namiastkę szczęścia trochę tak, jak narkotyk. Po zejściu odczuwałam rodzaj głodu. Mimo wszystko próbowałam temu zaprzeczać, „że to chwilowe”, „że to tylko tym razem wyszło”. W związku z tym każdy następny występ uświadamiał mi, że to się może powtórzyć i może trwać. Gdy jako nastolatka odkryłam, że mam mocny głos, śpiewanie sprawiało mi przyjemność. Wiązało się z poczuciem siły na scenie, z budowaniem wizerunku – jak się okazało – nie do końca świadomym. Po prostu dobrze czułam się z tym, że mogę powiedzieć, co myślę, co czuję i poczuć te wibracje, które daje głośne śpiewanie. Ono zmienia sposób dotlenienia mózgu. Jest jak każdy intensywny wysiłek fizyczny, który wyzwala tak mocne wyrzuty serotoniny i dopaminy, że czujesz się jak na haju. Przy szepcie tego nie ma. Musiało minąć parę lat zanim zorientowałam się, że mój głos ma wiele możliwości i mogę dużo mocniej opowiedzieć jakąś historię śpiewając cicho. Zawsze byłam wrażliwa, pisałam wiersze i byłam introwertyczna. Na scenie było widać osobę, która właśnie odkryła sposób ujścia długo ściskanych w sobie emocji i tama pękła. To była tylko jedna strona mnie.
Tak, jak zrobiłaś to we współpracy Dagą i Daną?
Tak. Daga i Dana to nie tylko dziewczyny, które pięknie wyglądają i mają świetną technikę wokalną. To mądre kobiety, które są doświadczone życiowo i muzycznie, które śpiewają z samej głębi. Od lat wypowiadają się w klimatach etno, umieją robić to znakomicie. Połączył nas splot doświadczeń, głosów i szeroko rozumiana kobiecość. Ta, która pozwala sięgnąć do sedna samej siebie i poczuć łączność z naturą. Ważne jest, by móc poczuć się razem i umieć współbrzmieć. Można to robić pięknie w śpiewie, zwłaszcza wielogłosowym. W momencie, w którym zrzuci się z siebie oczekiwania, presje wynoszone z domów i świata, można dostrzec, co jest dla nas najważniejsze. Co daje nam poczucie sensowności i spokój. Ta świadomość to baza, którą możemy przekazać naszym córkom i innym młodym kobietom. Bardzo chciałabym, żeby umiały rozmawiać, mówić o sobie, wsłuchać się. Żeby wierzyły, że mają mnóstwo możliwości i są wystarczająco dobre. Bo są. Jak każda z nas, jak każda Vera.