
To nie będzie typowa recenzja – z dwóch powodów. Twórczość Dawida Podsiadły cenię od lat i prawdopodobnie, kiedy o niego chodzi to nie ma mowy o żadnym obiektywizmie. Choć gdyby nawet był – to trzeba przyznać, że ta płyta jest po prostu bardzo dobra. 🙂 Czytając, powinniście też wiedzieć, że dyplom dziennikarski uzyskałam poprzez (mam nadzieję!) wnikliwą analizę jego wizerunku w ramach pracy licencjackiej, więc znajdziecie tutaj odrobinkę interpretacji.
Fot. Materiały prasowe
No dobrze, formalności już mamy za sobą. Wiecie, że jestem dyplomowanym “Podsiadłologiem” 🙂 To “zapraszamy na premierę”! Przyznam, że po wydaniu “To co masz Ty” czułam pewien dreszczyk emocji, a konkretnie troszkę zaczęłam się obawiać, czy nie będzie dla mnie zbyt radiowo. I po kilku minutach słuchania płyty, już porzuciłam cały stres – a właściwe to już stało się wtedy, kiedy obejrzałam nagrania z przedpremierowego koncertu.
Słyszałam wiele różnych opinii na temat tej płyty i oczywiście jak najbardziej to rozumiem. To chyba dobrze, że wzbudza tyle emocji – zarówno tych lepszych, jak i gorszych. Wiem, że niektórzy zarzucają zbyt mocną melodyjność. Z kolei dla drugich właśnie to jest siłą tego albumu. Dla mnie jest to po prostu bardzo dobry pop – taneczny, ale jednak z przesłaniem. Oczywistym jest to, że ten album musiał być w pewnym stopniu radiowy. Wynika to z tego, że Dawid jest w mocno określonym momencie kariery – to jego chwila, a trzeba przyznać, że trwa już od dłuższego czasu.
Możemy polemizować, ale nikt nie podważy faktu, że gra największe koncerty w Polsce. Tego na naszym rynku nie osiągnął jeszcze nikt – i myślę, że szybko nikt nawet nie będzie podejmował takiej próby. Co więcej, tutaj popularność idzie w parze z jakością, bo poziom tych koncertów jest naprawdę bardzo wysoki. I oczywiście, czasem brakuje mi tych kameralnych spotkań przy klimatycznej i chwytającej za serce muzyce – wierzę, że kiedyś jeszcze przyjdzie na to czas, ale na pewno nie za szybko. W perspektywie mam jednak to, że miałam to szczęście być na tego typu występach – i to przynajmniej kilkunastu. Wierzę, że na ballady też jeszcze znów przyjdzie czas – teraz jednak trudno byłoby ich oczekiwać. Tymczasem naprawdę oczarował mnie ten taneczny styl! Całość jest różnorodna – dla jednych to zaleta, dla innych nie. W takim wydaniu ja to absolutnie kupuję. I jestem przekonana, że na żywo ten materiał będzie brzmiał jeszcze lepiej, bo pole do popisu jest spore.
Płytę otwiera piosenka zatytułowana słowem, które dość mocno zapisze się w historii lat dwudziestych – oczywiście mowa o wirusie. To dość odważny krok, ale dla jasności – nie ma to nic wspólnego z wirusem, o którym pewnie teraz pomyśleliście. Myślę, że fragment “jestem jak wirus, więc wiruj ze mną, zeświruj ze mną” dobrze obrazuje całą sytuację. Ta piosenka rzeczywiście zaraża w promieniu tak dalekim, jak tylko sięgają fale dźwiękowe. Co więcej, trudno znaleźć na to lekarstwo, choć przyznam szczerze, że wcale nie chcę się z tego leczyć.
Mimo wszechobecnej taneczności tego albumu, jest pewien moment niezwykle chwytający za serce. Nie sądziłam, że można zaśpiewać z czułością i urokiem o tak trudnym i smutnym temacie. Jakim? Tytuł mówi wszystko – “mori”. Słyszałam tę piosenkę na koncercie i zachwyciła mnie od pierwszych dźwięków – choć wtedy głównie ze względu na muzykę. Teraz, kiedy na spokojnie mogę wsłuchać się w tekst, jest jeszcze bardziej wzruszająca.
Pojawiają się dwa duety, co w pewnym sensie jest odmianą – do tej pory Dawid Podsiadło nie stosował takich zabiegów, zwykle to on był zapraszany do współpracy. Na autorskich płytach ukazał się tylko jeden duet – z Julią Pietruchą, lecz to była trochę inna sytuacja, bo była to reedycja. Oba duety są bardzo urokliwe i – co ważniejsze – dobrze współgrają z twórczością obu artystek. Ujął mnie wątek poruszony w “O czym śnisz?”, bo pewnym stopniu dotyczy zarówno Podsiadłę, jak i sanah. Oboje próbowali spełnić swoje sny za sprawą talent-show, choć ich losy w programach potoczyły się zupełnie inaczej. Tymczasem dziś są jednymi z największych postaci współczesnego polskiego rynku muzycznego.
O tym, że “Post” jest subtelną krytyką plotkarstwa i mentalności naszego społeczeństwa doskonale wiemy od przynajmniej paru miesięcy. Inteligentny przytyk do podobnego wątku pojawia się też w “Szarość i Róż”. O czym to właściwie jest? W podpowiedziach od artysty można dowiedzieć się po prostu o tym, co nas kolektywnie denerwuje – doskonale słychać to w zwrotkach. Denerwują nas sprawy błahe jak okruchy w kieszeni, ale też te znacznie ważniejsze. Społeczeństwo jest podzielone, co widać w wielu aspektach – kulturalnym również. Jako dobro narodowe przedstawia się disco polo i kabarety, często zapominając o nieco bardziej wysublimowanych gustach.
No dobrze, “muza muzą”, ale spójrzmy jeszcze na oprawę wizualną. Dawid ostrzegał, że “okładka to będzie szaleństwo” – i ani trochę nie skłamał. Im dłużej na nią patrzę, tym dostrzegam więcej. Idealnie oddaje “lata dwudzieste” – dosłownie i w przenośni. Dosłowne lata dwudzieste to dekada, w której żyjemy, a jako przenośnię rozumiem lata dwudzieste Dawida, bo za rok wkracza w trzydzieste. Myślę, że jest w tym szczypta charakteru biograficznego. Widać tam wiele muzycznych aspektów, które zapisały się w jego karierze – zaczynając od trzech “X”, które były elementem rozpoznawczym z X-Factora.
Można tutaj też odnaleźć całą masę nawiązań do poszczególnych utworów, w tym także tych z poprzednich płyt np. w postaci Wojtka Mecwaldowskiego jedzącego makaron – tak jak to było w teledysku do “Pastempomatu”. Jest też czereśnia nawiązująca do klipu “No”. Postacie w maskach trzymają smartfon w ten sam sposób, w jaki zrobił to Dawid na reedycji “Annoyance and Disappointment”. Dostrzegam tam nawet (albo bardziej chcę dostrzegać 🙂 ) co nieco z Curly Heads – a mianowicie w tle wyłania się tytułowy Skinny Dog! Myślę, że orkiestra z instrumentami dętymi nie pojawia się tylko dlatego, że gościła na ostatnich stadionowych koncertach – ale też dlatego, że puzon w pewnym sensie zapisał się twórczości autora. Grzyby z kolei mogą symbolizować “Leśną Muzykę”. Generalnie mogłabym tak bez końca – musicie wiedzieć, że jeden z rozdziałów wspomnianego licencjatu był poświęcony promocji “małomiasteczkowej” płyty. I przyznam, że w tym momencie najchętniej (po raz kolejny!) zmieniłabym temat pracy magisterskiej – oczywiście na kontynuację poprzedniej.
Dekada “Lat Dwudziestych” należy do Dawida Podsiadły – nie bójmy się tego powiedzieć! I wczoraj to udowodnił po raz kolejny, a zrobi to znów na następnym stadionowym koncercie. I wiecie co? Jestem piekielnie dumna, że mogę to obserwować. Co więcej, obserwuję to od samego początku – od X-Factora, a nawet Mam Talent.