Fot. Materiały redakcyjne
W piątek i sobotę 28 i 29 lipca błoniami PGE Narodowego w Warszawie zawładnął festiwal Santander Letnie Brzmienia. W tym roku w nieco innej odświeżonej formie. Przez dwa dni na scenie mieliśmy okazję zobaczyć wspaniałą reprezentację polskich artystów, a zabawy nie popsuła nawet niesprzyjająca pogoda.
Nowa forma, dwie sceny, cudowni artyści i bardzo niepewna pogoda. Tak w kilku zdaniach można podsumować cały dwudniowy festiwal. Ale zacznijmy jednak od początku… Muszę przyznać, że piątek niestety nie do końca mi sprzyjał, z różnych przyczyn pod Stadionem Narodowym pojawiałam się dopiero po 18:00 dlatego przegapiłam cztery pierwsze koncerty. Festiwal trwał w najlepsze już od 16:00 i na scenie zdążyli już wystąpić na second stage Ars Latrans Orchestra i Rubens, a na main stage Smolik//Kev Fox oraz znana z Domowych Melodii – Jucho.
Ja dotarłam na miejsce akurat gdy na małej scenie pojawiła się Natalia Szroeder. Nie ukrywam, że obecność Natalii na mniejszej scenie trochę mnie zaskoczyła. Jest to popularna artystka ze sporym stażem dlatego uważam, że zdecydowanie zasługiwała na main stage i koncert dłuższy niż 30 minut. Wokalistka zaśpiewała utwory z najnowszej płyty, ale nie obyło się też bez jednego z jej najpopularniejszych hitów „Parasole”. Piosenkarka zadbała również o element show. Podczas jej występu ze sceny została wypuszczona ogromna ilość uroczych baniek mydlanych, które pękając zamieniały się w błyszczący pyłek. Było to bardzo efektowne i widać było, że publiczność zachwycona jest niecodziennym pomysłem. Natalia swoim występem zamknęła piątkowe secondo stage. Od tej pory występy odbywały się już tylko na dużej scenie i trwały godzinę, a nie jak w przypadku drugiej sceny 30 minut.
O 18:50 swój koncert rozpoczęła Kaśka Sochacka, która tylko i aż przez cały występ po prostu stała przy mikrofonie i czarowała wszystkich swoim głosem. Ja szczerze przyznaje, że zdecydowanie wolę występy, w których na scenie coś się dzieje. Nie mówię tu już nawet o jakimś spektakularnym show, ale zawsze czuję lepszą energię, kiedy artysta trochę na scenie się porusza, zrobi coś ciekawego. W przypadku Kaśki wszystko było bardzo oszczędne, ale sama siebie zaskoczyłam tym, że w ogóle mi to nie przeszkadzało i bawiłam się świetnie. Sochacka w tej swojej oszczędności była bardzo szczera, stworzyła wręcz intymną atmosferę z publicznością co w przypadku festiwali nie jest łatwe, a gdy wybrzmiał z głośników jej największy przebój „Niebo było różowe” to nie było chyba nikogo pod sceną nieznającego tekstu. Wszyscy wspólnie z artystką wyśpiewali każde słowo.
Następnie na scenie pojawili się bracia Kacperczyk, a właściwie to najpierw zobaczyliśmy na main stage wielki wulkan, który miał oczy i uśmiech. Ten niecodzienny element scenografii co jakiś czas podczas występu wypuszczał z siebie ogrom pary tworząc przy tym fajne widowisko. Za to bracia Kacperczyk zarażali wszystkich dobrą energią śpiewając swoje największe hity ze wszystkich wydanych do tej pory płyt. Nie zabrakło oczywiście takich utworów jak „Artysta z ASP”, „Do zobaczenia” czy „Pokolenie końca świata”. Nie obyło się też bez piosenki, która od dłuższego czasu jest tik tokowym viralem czyli „Jakbym zjadł mentosy i popił je colą”. Kacperczyki zdecydowanie porwali publiczność festiwalu, a na drugi dzień można było usłyszeć rozmowy, że to właśnie ich koncert był najlepszym piątkowym występem. Czy ja się z tym zgadzam? Nie do końca, bo pomimo tego, że naprawdę mi się podobało to najlepsze miało dopiero nadejść.
Nie ukrywam, że od początku jeśli chodzi o piątkowy line-up to najbardziej czekałam na Brodkę. Miałam ogromne oczekiwania związane z tym występem, bo jakiś czas temu artystka zupełnie oczarowała mnie swoim wiosennym performencem w warszawskim klubie Palladium. Jestem też wielką fanką ostatniej płyty wokalistki „Sadza”, wiec bardzo liczyłam na to, że ten koncert będzie spektakularny. I tak właśnie było! Totalnie magiczny koncert, który wprowadził publiczność w pewnego rodzaju trans, a tytułowa sadza osadziła się chyba na każdej osobie stojącej pod sceną. Nie da się ukryć, że Brodka potrafi to robić, jest artystką kompletną i udowadnia to od wielu lat.
Pierwszy dzień festiwalu zamknął Vito Bambino. Był to zdecydowanie najbardziej energetyczny występ tego dnia. Vito ma świetny kontakt z publicznością i super flow na scenie. Widać, że granie koncertów sprawia mu ogromną przyjemność i sam świetnie się bawi, a to udziela się publiczności, która od pierwszych dźwięków tańczy i śpiewa piosenki wraz z wokalistą.
Dzień drugi rozpoczęła koncertem na secondo stage Daria za śląska, która całkiem niedawno szturmem weszła na polską scenę muzyczna i tym koncertem udowodniła, że nie ma zamiaru z niej schodzić. Pomimo wczesnej pory i niedługiego stażu artystka zebrała całkiem spora publiczność co wcale nie jest tak oczywiste w przypadku debiutantów.
Sobotni main stage swoim występem otworzyła Bovska. To był jeden z koncertów, na który czekałam najbardziej, bo fanką Magdy jestem prawie od początku jej artystycznej drogi. Byłam już na wielu koncertach Bovskiej dlatego dobrze wiedziałam czego się spodziewać. I jak zawsze nie zawiodłam się! Wokalistka zaśpiewała utwory ze swojej najnowszej płyty „Dzika”. Było dużo kobiecej energii, nie zabrakło także utworów manifestów i dużej dawki radości. Żałuję tylko, że koncert był tak krótki, ale za to był świetnym przedsmakiem Babiego Lata, o którym więcej napiszę później.
Następnie znowu przyszedł czas na mała scenę i Rosalie, która porwała publiczność swoimi utworami i mocnym wokalem. A potem na main stage zobaczyliśmy bardzo ciekawą debiutantkę Zalię. Mówiąc szczerze to właśnie ta artystka była dla mnie jednym z największych zaskoczeń tego wieczoru. Co prawda kojarzyłam Zalię, wiedziałam kim jest, znałam jedną jej piosenkę, ale po tym koncercie totalnie przepadłam. Wokalistce nie można odmówić scenicznej charyzmy i energii. Przy jej utworach dosłownie nie da się nie tańczyć. Odkąd tylko wróciłam z Letnich Brzmień cały czas słucham tylko jej i już nie mogę się doczekać kolejnego koncertu tej wokalistki. To naprawdę warta uwagi debiutantka. Zapoznajcie się koniecznie z jej twórczością.
Sobotni second stage zamknął Szczyl. Rap niestety w ogóle nie jest moim klimatem muzycznym, wiec ten występ przemówił do mnie zdecydowanie najmniej. Po reakcjach publiczności jestem jednak przekonana, że dla fanów tego gatunku był to naprawdę dobry koncert i trzeba przyznać Szczylowi, że gołym okiem widać, że scena to jego żywioł.
Po tym występie dużą sceną zawładnął duet Karaś/Rogucki. Myślę, że łącząc siły wokaliści stworzyli bardzo udany, ciekawy projekt. Widać, że na scenie dogadują się świetnie i bardzo dobrze im się razem tworzy. Panowie idealnie się dopełniają i tworzą coś co na polskiej scenie muzycznej jest dość innowacyjne.
Po Karasiu/Roguckim w końcu na scenie pojawiła się ona. Wyczekana przeze mnie przez cały festiwal cudowna i magiczna Kasia Nosowska. To jest właśnie taka artystka, która po prostu stoi na scenie i dzieje się magia. Wokalistka nie musi zupełnie nic robić, a ja się rozpływam patrząc w jej niesamowicie emocjonalne i przejmujące oczy. To właśnie nimi Kasia wyraża wszystko, widać w nich każdą najdrobniejszą emocję i to sprawia, że nie potrzeba nic innego. Nie potrzeba show, tańca, scenografii. Wystarczy Nosowska, jej oczy i wokal. Wtedy wszystko się zgadza, a jej nieśmiałe, urocze i charakterystyczne „No dziękujemy Wam” wypowiadane po każdej piosence rozczula chyba każdą osobę stojąca pod sceną.
Podczas tego koncertu wydarzyło się też coś czego nawet przez ułamek sekundy się nie spodziewałam. Kasia ze sceny zapowiedziała, że zaśpiewa cover, który śpiewała do tej pory tylko raz. Wtedy poczułam już lekki dreszcz emocji, bo zaczęłam domyślać się o co chodzi. I w tym momencie usłyszałam pierwsze dźwięki utworu „Arahja” Kultu. Ciarki przeszły mnie od stóp do głów, a ja poczułam się jakbym była w euforii. Dotarło do mnie, że spełnia się właśnie moje największe muzyczne marzenie. Kilka lat temu trafiłam na you tube na cover Kasi właśnie tego utworu, który wykonała podczas Woodstocku z zespołem Hey. Byłam tym tak oczarowana, że powiedziałam sobie, że kiedyś cokolwiek by się nie działo muszę usłyszeć to na żywo. Nie spodziewałam się tylko, że wydarzy się to właśnie podczas tego sobotniego występu. Co prawda wokalistka zmieniła trochę aranżację na bardziej elektroniczną, ale i tak poczułam się spełniona słysząc ten utwór z ust Kaśki na żywo.
Po tym emocjonalnym dla mnie występie przyszedł czas na najbardziej energetyczny koncert tego festiwalu. Na scenie pojawił się Mrozu, a pod sceną stworzyła się jedna wielka impreza. Ten człowiek to niesamowity wulkan niespożytej energii co udowodnił swoim występem.
Letnie Brzmienia zostały zamknięte przez świetny projekt Babie Lato w składzie: Natalia Kukulska, Mery Spolsky, Bovska, Zalia i Margaret. Jednak na warszawskim festiwalu zabrakło niestety Margaret ze względu na to, że tego dnia wokalistka grała inny koncert. Nie przeszkodziło to jednak reszcie dziewczyn w zrobieniu wspaniałego show, z którego aż biła kobieca energia. Artystki śpiewały zarówno razem jak i solo, a wszystkie utwory były osadzone w klimacie girl power. W przypadku Bovskiej usłyszeliśmy między innymi „Dziką”, a Mery zaśpiewała „Królestwo Kobiet”. Niestety to energetyczne, kobiece wydarzenie przerwała nadchodząca burza i ogromne oberwanie chmury. Pomimo ulewnego deszczu prawie połowa publiczności dalej stała pod sceną jednak ze względów bezpieczeństwa organizator zdecydował o przerwaniu show, a dziewczyny nie zdążyły niestety zaśpiewać hymnu Babiego Lata zatytułowanego „Cudowne Lata”. Koncert jednak mimo wszystko był naprawdę piękny i bardzo żałuję, że nie został zagrany w całości.
Bez względu na pogodę ja na Letnich Brzmieniach bawiłam się świetnie. Zróżnicowany i mocno napięty Line-up sprawiał, że podczas festiwalu nie dało się nudzić i każdy mógł znaleźć coś dla siebie. Artyści dali z siebie wszystko, a publiczność nie pozostała im dłużna. Jeśli tylko macie okazje to koniecznie wybierzcie się na Letnie w innych miastach. A ja mam nadzieję, że do zobaczenia za rok w Warszawie!