Fot. Materiały Prasowe / Sony Music Polska
Nothing But Thieves wydali czwarty w swojej karierze album “Dead Club City” nad którym pracowali 6 miesięcy. Za stery tego projektu odpowiedzialni są przede wszystkim: Dom Craik razem z Johnem Gilmore (produkcja, inżynieria dźwięku) oraz Mike Cross (miks). Jak to się stało, że brytyjska formacja po raz kolejny wydała tak dobry album, spójny w całym obrazku, a jednocześnie brzmiący świeżo? Na to pytanie, starałam się odpowiedzieć sobie, tworząc tę recenzję. Obserwuję Nothing But Thieves od samego początku i umówmy sie – ich debiut był fenomenalny, a jak z doświadczenia wiem, tak dobry start ciężko nadgonić kolejnymi płytami. W przypadku Nothing But Thieves apetyt rośnie w miarę jedzenia, a każde nowe muzyczne dziecko absolutnie nie traci na wartości.
Spotkała mnie ta przyjemność usłyszenia zespołu Nothing But Thieves na żywo już dwukrotnie. Ich koncerty są kwintesencją tego, co kryje za sobą ta brytyjska grupa: przemyślany plan. Dynamika show jest zawsze dobrze rozplanowana, utwory zamienione są w puzzle, które tworzą zgrabną całość, a co więcej słuchacz nie patrzy na zegarek w trakcie występu, będąc zahipnotyzowanym muzyką na żywo do takiego stopnia, że gdy nadchodzi koniec, to właśnie wtedy jest największy szok, bo występ mijanął w zawrotnym tempie i zapewniam, że nie mam tutaj na myśli krótkiej setlisty.
To nawiązanie koncertowe oczywiście ma związek z ich najnowszym krążkiem, który zabiera nas do miasta “Dead Club City”, o czym na samym początku informuje nas utwór otwierający. Energiczny, jak na start przystało, kawałek, to doskonałe wprowadzenie do miejsca, którego słuchacz jeszcze nie zna. Później jest tylko lepiej.
WLKM.PL W ROZMOWIE Z DOMEM CRAIK (NOTHING BUT THIEVES): “POLSKA TO NASZ DRUGI DOM”
Nie będę Was przeprowadzała przez ten utwór kawałek po kawałku, bo nie widzę w tym żadnego sensu, ale za to z przyjemnością nakreślę Wam warstwy tego krążka. Spójność, którą uwielbiam w albumach, tutaj również się znalazła, ale w tym przypadku nie jest ona absolutnie czymś wynudzających słuchacza, bo każda pozycja znacząco się od siebie różni i ma za sobą absolutnie inną historię.
W jednym momencie zespół zaprasza nas do wspólnego skakania, w drugim wokalista koi nas swoim spokojnym głosem, a w jeszcze innym zabiera nas w nostalgiczną podróż do brzmienia, które może nam się skojarzyć z ich debiutanckim krążkiem, nie zabrakło także cofnięcia się w czasie.
Wysokie noty wokalisty przeszywają całe ciało słuchacza i pozostawiają po prostu ciary. Na palcach jednej ręki możemy policzyć artystów, którzy posiadają aż tak oryginalny wokal, który pozostawia po sobie ślad gdzieś głębiej.
Największe brawa należą się tutaj stronie producenckiej, która była w stanie pogodzić ze sobą aż tak wiele różnych pomysłów, które są mocno wyczuwalne i doceniam tę falę kreatywności i nawiązań – także do lat 80′ i syntezatorów.
Nothing But Thieves pokazuje, że mocno rockowe, ale też alternatywne brzmienie potrafi zrobić dobrą robotę i można się nim bawić, a eksperymenty muzyczne są jak najbardziej w porządku, bo właśnie wtedy, gdy artyści sięgają po nieznane, powstają najbardziej przełomowe utwory.