NewsroomRecenzje

Recenzja: Kings of Leon „Can We Please Have Fun”

fot.: materiały prasowe

fot.: materiały prasowe

Zespołu Kings of Leon nie trzeba przedstawiać miłośnikom brzmienia zarówno stonowanego, jak i tętniącego świetnymi partiami gitarowymi. „Can We Please Have Fun” to dziewiąty album w dyskografii Amerykanów. Promowały go single „Mustang”, „Split Screen” i „Nothing To Do”.

W świecie rockowym muzycy plasują się na podium z gigantami sceny muzycznej takimi jak Coldplay, U2 czy One Republic. Mogą poszczycić się zdobytymi nagrodami GRAMMY, BRIT Award i zawrotną liczbą sprzedanych egzemplarzy płyt na całym świecie. W związku z ugruntowaną, znaczącą pozycją Kings of Leon na rynku muzycznym, oczekiwania słuchaczy wobec ich najnowszego wydawnictwa mają prawo być wysokie.

Pierwsze wrażenia – pozytywne czy rozczarowujące?


Nie miałam wygórowanych oczekiwań względem najnowszej płyty Amerykanów. Wiem, jakie brzmienia charakteryzują ich twórczość i nie spodziewałam się efektu „wow”. Single promujące album pośrednio zdradzały charakter całego wydawnictwa. „Nothing To Do” brzmi wręcz punkowo, „Mustang” to hołd dla rocka z lat 80. a „Split Screen” to porcja balladowego grania, które zdecydowanie przeważa na tym albumie. Każdy z tych kierunków muzycznych wybrzmiewa na płycie, lecz nie w takim samym stopniu. Po wielokrotnym wysłuchaniu „Can We Please Have Fun” odnoszę wrażenie, że muzycy obrali bezpieczny kierunek, który może zapewnić im dotarcie do szerokiego grona słuchaczy. To płyta mało przebojowa, ale za to idealnie wpisująca się w rockowy mainstream. Ani wyśmienita, ani słaba, a znajdująca się dokładnie pośrodku.

Wstęp ten może brzmieć gorzko, co nie znaczy, że najnowszy album Amerykanów się nie broni. Z jednej strony, bliżej mu do britpopu niż amerykańskiego rocka, przy czym warto zwrócić uwagę, że w twórczości Kings of Leon nastąpił zwrot w kierunku brzmień refleksyjnych. Przykładem są albumy „Come Around Sundown” czy „When You See Yourself”. Z drugiej – na płycie tej nie brakuje punkowej zadziorności i rockowego pazura, które są znane z pierwszych wydawnictw. Jednakże nie dominują one całości – na pierwszy plan wybija się znane i lubiane Indie-rockowe brzmienie.

Z pewnością muzycy mogą odpowiedzieć zdecydowane „Yes” na pytanie zawarte w tytule albumu. Bawią się muzyką i nadal czerpią przyjemność z jej tworzenia.

Czy znajdziemy na „Can We Please Have Fun” przebój ciągnący sprzedaż, mogący zostać stadionowym hymnem? Myślę, że znane „Sex On Fire”, „Waste a Moment” czy „Pyro” będzie ciężko przebić, ale polecam wsłuchać się w „Nowhere To Run”. To bardzo dobry, energiczny kawałek, który ma potencjał na bycie śpiewanym przez słuchaczy na cały głos podczas koncertów.

Kings of Leon "Can We Please Have Fun" – okładka płyty

fot.: materiały prasowe

Kings of Leon wypracowali charakterystyczne brzmienie

Nowy album jest z grubsza przewidywalny pod względem muzycznym. Przewidywalność ta może zostać potraktowana dwojako – jako zarzut bądź jako immanentna cecha stylu Kings of Leon. Osobiście skłaniam się ku drugiej opcji. Tak, jak amerykański, garażowo-rockowy Interpol osadza swoje albumy na kanwie dudniącej perkusji i rzęsistych gitar, tak Kings of Leon od jakiegoś czasu rozsmakowują się w indie-rockowym, nieco lżejszym wydaniu. Większość kompozycji jest do siebie zbliżona pod względem formy, co daje wrażenie „zapętlania”. Balladowy motyw przewodni przetykany jest ostrzejszym brzmieniem, co świetnie wpływa na spójność materiału.

Co skrywa nowy album Amerykanów?

Utwór otwierający album to „Ballerina Radio”. Intrygujący wybór jak na pierwszy kawałek na płycie – początkowo wydał mi się nużący, dopiero z czasem się do niego przekonałam. Na starcie witają nas jednostajny, przytłumiony gitarowy riff i elektroniczne sprzęganie, do których szybko dołącza rozmarzony głos Caleba i fala syntezatorów. To przyjemna kompozycja, osadzona w rozmarzonych, balladowych ramach. W drugiej części utworu perkusyjna stopa i talerze wybijają się nieznacznie na pierwszy plan znad rozległego, gitarowo-elektronicznego tła. Kawałek ten określiłabym jako mało dynamiczny, a przez to bezpieczny. Gdy piosenka w drugiej minucie nabiera charakteru, osobiście podkręciłabym nieco tempo: usiadła za perkusją i dograła partię szybszą o kilka BPM’ów – ale może to tylko moje czepialstwo.

Nieco więcej pod względem muzycznym dzieje się w „Rainbow Ball” – od tego utworu płyta na moment nabiera rozpędu. Na pierwszy plan wybijają się rytmiczna stopa i werbel oraz niosąca ten kawałek repetytywna gitarowa fraza, której wtórują perkusyjne talerze. Subiektywnie oceniam go jako jeden z bardziej udanych numerów, głównie za sprawą interesujących przejść między zwrotkami. Propozycją idealną na festiwalowe uniesienia jest „Nowhere to run”. Z powodzeniem sprawdzi się także jako towarzysz samochodowych, wakacyjnych podróży. Odznacza się wysokim radiowym potencjałem i zapadającym w pamięci refrenem, podobnym do tego, który jest w znanym „Waste a Moment”.

Promujący album „Split Screen” to powrót do spokojnie ciągnącej się melodii i refleksyjnego tekstu. Nasuwa skojarzenia z utworami takimi jak „Pyro” czy „Cold Desert”. Utworowi „M Television” jest stylistycznie najbliżej do brzmień, które każdy słuchacz Kings of Leon zna z poprzednich wydań. To kołysząca linia melodyczna okraszona ozdobnikami z dobrym, perkusyjnym zapleczem. Ma w sobie te cechy, które błyskawicznie podsuwają słuchaczowi myśl: „Tak brzmi muzyka, którą grają Followillowie”.

Choć ten album w przeważającej części składa się z lekkich, bujających kompozycji, nie brakuje na nim punk-rockowego uderzenia. Jedynym kandydatem z tej płyty, który wpisuje się w tę kategorię, jest utwór „Nothing to do”. Cechuje go energia przywodząca na myśl pierwsze wydawnictwo brytyjskiego The Clash. Jest zarówno melodyjnie, jak i z pazurem, nie tylko gitarowym (dobry, krzyczący wokal, Caleb). Podobnie ostre, rockowe brzmienie, znajdziemy w kawałku „Hesitation Generation” – chłopaki potrafią dać po garach i popisać się gitarowymi umiejętnościami.

Album, który ma potencjał

„Can We Please Have Fun” ma swoje słabsze i lepsze momenty. Najlepszymi, które zagoszczą na moich głośnikach na dłużej, są „Nowhere to run”, „Rainbow Ball” oraz „Actual Daydream”. Zaproponowane przeze mnie utwory to mocna trójka łącząca chwytliwą melodię z dobrze brzmiącymi gitarami, syntezatorami i perkusją.

Dziewiąty album Kings of Leon w przeważającej części składa się z piosenek romansujących z przyjemnym i prostym w odbiorze popem oraz indie-rockiem. Nie jest przebojowy, lecz nie jest to wadą. To przemyślane, składne kompozycje, które z pewnością zyskają szerokie grono słuchaczy. Dla niektórych, za sprawą wspomnianej brzmieniowej repetytywności, może być tą płytą, która szybko ulatnia się z pamięci. Dla mnie „Can We Please Have Fun” stanowi dobre uzupełnienie solidnej dyskografii Kings of Leon. Myślę, że tego lata będę często wracała do najnowszego wydawnictwa, słuchając go wyrywkowo, jak i całościowo.

Jeśli jesteście ciekawi, jak Kings of Leon brzmią na żywo, koniecznie wybierzcie się na koncert. Kiedy? 17 lipca na TAURON Arena w Krakowie. Link do zakupu biletów znajdziecie tutaj.

A Wy, drodzy czytelnicy, macie już swojego muzycznego faworyta z tej premiery?