MOJE ULUBIONE PŁYTY: ANDRZEJ MROZEK
Artysta o nie zwykłej wrażliwości, mający na koncie EP-kę „Międzysmak” opowiedział nam o swoich ulubionych płytach. Mowa oczywiście o Andrzeju Mrozku, którego możecie kojarzyć w programu The Voice of Poland. W tym programie widzieliśmy go zaledwie chwilę, ale muzyk powrócił udowadniając jak wiele ma do zaoferowania. Andrzeja będziecie mogli usłyszeć na żywo podczas festiwalu Spring Break.
GET BEHIND ME SATAN – THE WHITE STRIPES
Duet z Detroit to chyba mój ulubiony zespół w ogóle, więc przynajmniej jedna ich płyta musiała się znaleźć w tym zestawieniu. I chociaż to album „Elephant” z 2003 roku jest uznawany za ich najbardziej kompletne wydawnictwo, z czym zresztą się zgadzam, to właśnie brzmienie tego krążka, wydanego dwa lata później, najbardziej przypadło mi do gustu spośród całej dyskografii zespołu.
WISH YOU WERE HERE – PINK FLOYD
Podobnie, jak w poprzednim wypadku, wyróżniam album, który poprzedza prawdopodobnie najważniejszą (chociaż w tym wypadku walka o to miano jest niesamowicie zacięta) płytę zespołu, jednak to właśnie „Wish You Were Here” było dla mnie pierwszym tak intensywnym zetknięciem z niesamowitymi przestrzeniami i fantastycznymi kompozycjami Gilmoura, Watersa i spółki. Mówi się, że trudniej jest obronić tytuł niż go zdobyć i jeżeli spojrzymy na to jak wyśmienitą płytą był album „The Dark Side of the Moon”, wydanie kolejnego tak dobrego albo może nawet jeszcze lepszego krążka niewątpliwie zasługuje na najwyższe uznanie.
LONDON CALLING – THE CLASH
Tutaj nie będę oryginalny. Bardzo cenię sobie w muzyce próby stawiania mostów stylistycznych i gatunków, a „London Calling” to tak naprawdę nie most, a cała infrastruktura, szalenie różnorodna, ale równocześnie spójna i precyzyjna co do milimetra; zawierająca esencję ideologiczną punk rocka w popowych piosenkach.
PHASE – JACK GARRATT
Zdecydowanie najmłodsza płyta w tym zestawieniu, która musiała się w nim znaleźć z uwagi na to, że to Jack Garratt, udowodnił mi, że można łączyć blues z elektroniką. Chociaż było to już wiele lat później, muzyka Garratta w zasadzie ostatecznie przebiła mur w mojej głowie, który powstał kiedy byłem jeszcze bardzo młody, i który w pewnym sensie zaczęła rozbierać już takie płyty jak np. wspomniane „London Calling”. Udowodniła mi, że tworzenie muzyki komercyjnej, popowej, nie musi oznaczać zrzeczenia się autentyczności i własnego stylu.
THE BLACK PARADE – MY CHEMICAL ROMANCE
To była pierwsza płyta, którą kupiłem za kieszonkowe od rodziców, miałem wtedy pewnie około 10 lat. Słuchałem jej praktycznie non stop, uwielbiałem głos Gerarda Waya, znałem na pamięć wszystkie teksty. Potem zapomniałem trochę o My Chemical Romance, zacząłem słuchać cięższej muzyki i nie śledziłem już na bieżąco dalszych losów grupy, która rozpadła się w 2013 roku. Ostatnio jednak złapała mnie nostalgia, posłuchałem „The Black Parade” po raz kolejny i nie mogłem się nadziwić, jak dobra (dalej!) jest ta płyta. Niezależnie od tego, co ktoś może myśleć o brzmieniu, czy samej stylistyce emo, „The Black Parade” (szczególnie jak na album rockowy powstały w tym okresie) jest zachwycająco teatralna, ze skrupulatnie realizowanym na przestrzeni całego wydawnictwa konceptem i świetnie napisanymi, tworzącymi jedną całość piosenkami.
Zachęcamy do posłuchania debiutanckiej EP-ki Andrzeja Mrozka „Międzysmak” oraz utworu „Kosmos”.