
Fot. Materiały Prasowe
Multiinstrumentalistka, kompozytorka, tekściarka, literaturoznawczyni — OS.SO. Kolekcjonerka ciszy i dźwiękowych pejzaży debiutuje w pełno grającym albumie Lethe, którym artystka ma nadzieję zaprowadzić nas w przestrzeń zapomnienia. Czy krajobrazy, które przed nami maluje, faktycznie działają kojąco? O tym przeczytacie w recenzji albumu.
Otwarcie krążka przynosi obietnicę. Urwane smyki unoszą ciężar czerwonej kurtyny, rozrzucone dźwięki wzmagają się i odbijają echem na intrygującym płótnie, a narratorka opowieści staję przede mną w pełnej krasie. Już zacieram ręce, wyczekuję zgrzytów i wybuchów tej czyhającej za rogiem grozy. Wodzę wzrokiem po krajobrazach, przez które OS.SO prowadzi mnie za rękę, ale obraz wciąż zachodzi mgłą. Niecierpliwa i niespokojna dusza chciałaby już fajerwerków. Akordy pianina wciąż podsycają palącą potrzebę zobaczenia pełni obrazka, a głos wokalistki powoli odkrywa nowe barwy. Aż tu w końcu pierwsze uderzenie, wodospad. Jednak mrowienie z tyłu głowy podpowiada, że nie tego rozwinięcia wyczekuję. Dopiero na chwilę przed wybiciem czwartej minuty utworu nadchodzi rozkwit w pięknym chaosie brzmień. Nadbudowywane napięcie znajduje tutaj swoje ujście w rytmicznych rozkwitach i uzależniającym solo skrzypiec. Tutaj naprawdę czuć moc.
Vanishing Mind wita nas spokojniej, pozostawia przestrzeń na oddechy i rozwija się w żółwim tempie. Na pierwszy plan wysuwa się linia basowa. Uwielbiam mantryczny charakter tej kompozycji, jej wkręcający się w umysł rytm, jej zgodny chór głosów na refrenie. Jeszcze silniej uwielbiam rozwiązanie utworu. Poprzedzona szeptem kulminacja opiera swój charakter na narastającym chaosie, mieszance przyjemnej mantry z coraz to bardziej wymykającymi się spod kontroli głosami na dalszych planach. Przeciągnięte wokalizy, gardłowe drapieżne doły i pełna skala doznań brzmieniowych.
Nie bez powodu w superlatywach opisuje kulminacje albumowej jedynki i dwójki. Obie dają mi poznać OS.SO jako ryzykantkę. Żywioł piękny, zarazem nieokiełznany w swych wytworach i nieoczywisty. Z ufnością godną dziecka byłam gotowa dostrzec to w następnych utworach. Rozsiadłam się zatem w swoim fotelu i zanurzyłam w dalszej opowieści. Jakież było moje zdziwienie.

Fot. Materiały Prasowe
Wraz z wybrzmieniem Single Blow i Mneme zaczęłam orientować się, że chyba złapałam się na haczyk. Nagle stery albumu przejmują zupełnie inne emocje. Subtelność, schludność…przewidywalność. Z nieopisywalnym wprost smutkiem musiałam się przekonać, że to ryzykanckie serce OS.SO zostawiło po sobie jedynie wspomnienie. Nie brakuje tu ładnych brzmień. Sam wokal też jest bezdyskusyjnie przyjemny w odbiorze. Wszystko brzmi pięknie, zaryzykuję stwierdzenie, że idealnie. I chyba właśnie w tym tkwi szkopuł. Mam wrażenie, że środek Lethe to opowieść innej treści. Wstęp zwiastuje niezapomniany rejs po mitycznej rzece, podróż w niezbadane rejony percepcji, w obrazy, jakie potrafi wytworzyć ludzki umysł pod wpływem muzyki. Po czasie wpływamy jednak na bardzo znajome wody. Wyobraźni brakuje paliwa napędowego, a samo doświadczenie niebezpiecznie skręca w rejony znanej codzienności.
Cieszę się, że za sprawą Transition udaję się odzyskać mistyczny ton. Ponownie nurzam się w wyjątkowych krajobrazach za sprawą brzmienia gamelanu. To zdecydowanie jeden z najbardziej magicznych momentów tego krążka, jeden z tych, dla których warto sięgnąć po Lethe. Niesamowity spektakl dla ucha i popis umiejętności songwriterskich artystki. Arcydzieło zachwycające pod wieloma względami stanowi nie tyle instrumentalny przerywnik, ile spoiwo pomiędzy anglojęzyczną a polskojęzyczną częścią albumu.
Zaraz po nim słońca kiść ma dla nas Nautyczny Świt. Najpogodniejsza kompozycja z albumu opiera się na przepięknej, głębokiej perkusji i solowej partii fletu. Ten ostatni z wdziękiem wzlatuje nad całością kompozycji i nadaje jej charakteru. Sekcja rytmiczna trzyma na swoich barkach również utwór Późne lato. Ponownie schodzimy na ziemię w tej partii albumu, jednak ze znacznie większym zaciekawieniem wsłuchuję się w polskojęzyczne wydanie wokali OS.SO, które to zdają się bardziej zniuansowane niż w pierwszej połowie tracklisty.
Opowieść na dobranoc w końcu eksploruje kontrasty brzmieniowe. Mroczne piano i dolne rejestry dominują nad płytkimi akcentami, a nad tymi sprzecznościami lekko unosi się falset Ossowskiej. Tak uzależniający, lekki i autentyczny. Klimat jest tutaj wspaniały, wodzi mnie za nos i każe wyczekiwać finiszu opowieści, a ja tonę bez reszty, kołysana w rytm wybić trójkąta. Uwagę przykuwają też przepiękne akcenty gitar. Tutaj zasłuchać można się w dosłownie każdym planie dźwiękowym, a całość tworzy kompozycję absolutną. Jeśli miałabym podać powód do przesłuchania Lethe to zdecydowanie wskazałabym na Opowieść na dobranoc. Co więcej, uważam, że stanowiłyby najlepszy, monumentalny koniec tego krążka. Żałuję, że stawkę zamyka Na horyzoncie zdarzeń.
Mam pewien żal do albumu Lethe. Z jednej strony jego początek skutecznie podsuwa wizje odbycia niezapomnianej podróży. Połowicznie udaje się tu stworzyć przestrzeń dla nieokiełznanej wyobraźni. W jeszcze mniejszym stopniu czerpie się z oryginalności brzmień, na którą z całą pewnością OS.SO stać. Trochę za dużo w tym wszystkim bezpieczeństwa, za dużo inside’ów, osobistych nici skojarzeń i kodów, których słuchacz nie jest w stanie odczytać. Szczerze doceniam artystyczną próbę stworzenia zarysu miejsc odwiedzonych, poprzez użycie zarejestrowanych tam dźwięków. Niestety odczuwalna jest ich nie charakterystyczność. Mam wrażenie, że te smaczki utopiły się gdzieś w setnym śladzie kompozycji i nie sposób jest ich wydobyć bez wskazania palcem. Nie powinno tak być.
W pełni rozumiem i szanuję osobistość tego wydawnictwa, w końcu mowa o pełno grającym debiucie. Należałoby sobie jednak zadać dwa pytania — dla kogo jest ten album i dlaczego, w zgodzie z tytułem tej recenzji, opowieści tracą moc?

Fot. Materiały Prasowe
W adnotacji pierwszej pragnę zaznaczyć, że brzmieniowo to naprawdę dobra płyta. Jeżeli szukasz jakościowego debiutu pod względem produkcyjnym, brzmieniowym i kompozycyjnym to Lethe jest dla ciebie! Jeżeli cenisz sobie uporządkowane struktury dźwiękowe, płynne przejścia między utworami i chcesz usłyszeć piękny, dojrzał wokal to posłuchaj Lethe.
Mam jedynie wątpliwość co do relacji słuchacz — album. Po odsłuchaniu nie czuję się związana z tym materiałem. Nie mam poczucia, że jest on skierowany do mnie, że mnie dotyczy i że próbuje mi opowiedzieć jakąś historię.
Co z kolei prowadzi mnie do adnotacji drugiej. W odpowiedzi na tytułowe pytanie rzucam złotą zasadą — show, don’t tell. Jako słuchaczka marzę o doświadczaniu opisywanej sytuacji, marzę o samodzielnym wyciągnięciu wniosków w trakcie i po odsłuchu. Wielokrotnie czułam, że rozumienie Lethe jest mi sugerowane na siłę. Opisy pod teledyskami, wpisy na stronie artystki i ogólna otoczka wyjaśnień wokół tej płyty, odbiera mi esencję tego, po co słucha się muzyki. Odbiera mi radość z odkrywania i wytyczania własnych ścieżek interpretacji.
Pragnę jednak stanowczo zaznaczyć, że OS.SO nie pokazała jeszcze pełni swojego potencjału. Słyszę to w wybitnych momentach debiutanckiego albumu i mogę mieć wyłącznie nadzieję, że podobną arcydzielność usłyszę kiedyś w kolejnych wydawnictwach artystki.