NewsroomRecenzje

Błędne koło The Japanese House — Recenzja albumu „In the End It Always Does”

Fot. Materiały Prasowe

Fot. Materiały Prasowe

Brytyjska artystka The Japanese House powraca na salony z drugim albumem studyjnym „In the End It Always Does”. Amber Bain raz jeszcze hipnotyzowała głosem, zaskakiwała nastrojem i imponowała precyzją. Skutkiem ubocznym otrzymujemy przeestetyczną laurkę dla stoicyzmu. Czy jednak dzieło wytrzyma targania emocjonalnych zawirowań? Szczególnie gdy stawką jest spokój w obliczu wszystkiego, co płynie.

Najpierw powoli, niby nieśmiało, niby tak z przypadku. Pierwsze nutki wystukują się od niechcenia, niezobowiązujące, ale podszyte intencją. Szukam ich związku, tematu, momentu splecenia się tej nieoczywistej układanki. Jasne brzmienia syntezatorów przenikają się z szorującym pod czaszką bassem. Ot dziecięca zabawa w podchody. Tu ciepło gitary, tu znowu chaos i mrok synthów. Infantylny niemalże plan dźwiękowy pięknie kontrastuje z dojrzałością androgenicznego głosu Amber Mary Bain, gdy ta eksponuje się na I don’t wanna go yet.

Zabaw konwencją audialnego ciepła i zimna będziemy tu doświadczać zaskakująco często, gdyż artystka ulubowała sobie miks cukierkowych melodii na tle intymnej, poważnej liryki. Temat ten eksploruje choćby w „Touching Yourself”, będącym fuzją instrumentalu z gatunku „do rany przyłóż” i pożądliwego tekstu o tęsknocie i krzywdzie. Mamy cielesność, mamy sferę fantazji i bezbronną w ich obliczu jednostkę.

Fot. Spotify The Japanese House

„Sad to Breathe” uderza w podobne tony, aspirując jednak do pogodnej i zarazem smutnej piosenki o miłości. Pasaże pianina pięknie otwierają utwór i prowadzą słuchacza za rękę, w pogoń za dalekim echem i w rytm lejących się dookoła warstw instrumentów. Te zaś wyłaniają się powoli, odsłaniają się coraz to chętniej i wzbogacają kompozycje o nowe tropy. Eksperyment trwa i testuje wytrzymałość kręgosłupa utworu. Jestem jednak przekonana, że core całości wytrzymałoby znacznie więcej. Nie mogę jednak odmówić albumowej „trójce”, że jest jednym z tych utworów, które znajdują cię gdy najbardziej tego potrzebujesz. Piękna, sztampowa liryka o tęsknocie za ukochaną osobą.

Obsesja na punkcie głosu Amber Bain objawia się jednak dopiero za sprawą utworu „Over There”. Jej wielogłosy kołyszą mnie pod dyktando pościelowej ballady i aż chce się przy błysku świec zastygnąć tak na chwilę i po prostu trwać. Od teraz album zaczyna uczyć mnie odpoczynku. Nauka trwa jeszcze przez następujące „Morning Pages” i „Boyhood” aż immersja osiąga punkt kulminacyjny w „Indexical reminder of a morning well spent”. Głębia i niespieszna, leniwa wręcz narracja sprzyja głębokiemu zanurzeniu się w dzieło The Japanese House. Niestety do czasu.

Fot. Okładka singla “Boyhood”, 2023 Dirty Hit

„Friends” drastycznie wybija mnie z płynności i nagle wkraczam na nieprzyjemne wyboje końcówki albumu. Żałuję, że „In the End It Always Does…dissapoint me”, ale brak angażującej końcówki to zdecydowanie największy grzech krążka. Zachodzącym słońcem przygasającego dźwiękobrazu szczęśliwie pozostaje „Sunshine Baby”, serwujące liryczne filary całego wydawnictwa. Zachwycam się tu wersami pokroju: hold on to this feeling cause you won’t feel it for long/ I don’t wanna fight anymore czy everything is cyclical. Piękne, przemyślane i w punkt.

Naprawdę żałuję, że nie mogę z czystym sumieniem określić tak całego, nowego materiału The Japanese House. Zachęcam jednak do zanurzenia się osobiście w tej intrygującej mieszance brzmień i uczenia się odpoczynku w muzyce wraz z Amber Bain. Panta Rhei może i nie da się zatrzymać, ale przynajmniej możemy spróbować na ten krótki moment.